Williams wyszedł z pokoju, boleśnie dotknięty napomnieniem, by nie zaniedbał polecenia. Tymczasem Summerson połączył się z Lunowem.
— No, jak się czujesz, stary? Niczego nie brakuje? To w porządku. Czy zaobserwował pan co nowego? Dwa? Czy na pewno? Nie więcej? To bardzo dziwne… Co, co pan mówi? Musi pan wytrzymać… No, ostatecznie przyjdę. Sam pana zastąpię na dwie godziny. Co? Co? Roche'a? Tak dbasz pan o tajemnicę państwową? I to po tym, co mówiłem?! Otóż wiedz, że Roche okazał się bandytą, został ujęty przez policję i będzie skazany… No, właśnie, nie pchaj palca między drzwi, bo ci go przytrzasnę!
Summerson odepchnął aparat telefoniczny i położył dłonie na biurku.
„Z Lunowem stanowczo źle. Goni resztkami sił. Nie wiem, czy można na nim polegać — rozmyślał. — Chociażby ta niezgodność pomiędzy wynikami jego obserwacji a działaniem miotacza, który chyba nie narobił fałszywego alarmu. Lunow widział jedno ciało bardzo drobne, lecące wprost na Celestię, a drugie okrągłe, o którym twierdził, że się „skradało”. Troi mu się w oczach, czy co? Może zresztą wyobraża sobie, że mu za każdą taką sensację zapłacę osobno?”
Nagle prezydent skojarzył meldunek astronoma z opisem diabła. Niedawno słyszał od policjanta o czymś jeszcze dziwniejszym niż raport Lunowa. „Tak, to jak gdyby się zazębiało. A więc… Czyżby ów niesamowity diabeł mógł być czymś więcej niż halucynacją? A nuż Czerwoni postanowili zniszczyć Celestię?”
Myśl ta coraz bardziej nie dawała mu spokoju.
Postanowił odwiedzić Lunowa.
Stan astronoma potwierdził najgorsze obawy. Zaczerwienione powieki i błędny wzrok, niezmierny wysiłek malujący się na twarzy starca, gdy usiłował skupić myśli, aby odpowiadać na pytania prezydenta — nie wróżyły nic dobrego. Obawiając się, że Lunow może opaść zupełnie z sił, Summerson kazał policjantom wnieść zabraną uprzednio kanapę i nakazał astronomowi, aby się przespał.
Po dwóch godzinach obudził uczonego i powróciwszy do mieszkania stanął w swoim prywatnym gabinecie przed planem Celestii. Wyciągnął już rękę, gdy na dźwięk umownego dzwonka cofnął ją szybko. W drzwiach stał Godston.
— Gdzie są zbiegowie? — rzucił Summerson bez wstępu, siadając za biurkiem. — Chcę ich zobaczyć; żywych czy umarłych — to mi zupełnie obojętne. Ich ujęcie i zlikwidowanie jest konieczne do przywrócenia spokoju. No?
— Mogę zameldować ci z satysfakcją, że… uśmiercili się sami.
— Pokaż trupy! Godston zmieszał się.
— A więc? Gdzie leżą?
— Właściwie, to oni lecą…
— Co takiego?
— Przeszło dwie godziny temu doniosłem ci telefonicznie, że bandyci są osaczeni i nasza policja spycha ich w kierunku osi Celestii. Aż tyle czasu trzeba było stracić na użeranie się z nimi! Ostrzeliwali się, wypompowywali powietrze z niektórych pomieszczeń na najwyższym poziomie, wreszcie uciekli przez śluzę. Ale ponieważ ze śluzy pozostało im tylko jedno wyjście, a mianowicie wyjście na zewnątrz więc albo się udusili z braku tlenu, albo powoli jeszcze zdychają. W każdym razie jest to likwidacja całej bandy. Coś mi się za to należy, kochany wuju!
— Owszem, skoro stwierdzę ich śmierć. A dlaczego powiedziałeś, że lecą? — zmienił temat Summerson.
— Bo… — stropił się trochę dyrektor policji —…jeśli wyskoczyli w pustkę, to pewno lecą. Może załamali się nerwowo, gdy doszli do przekonania, że nie ma już dla nich ratunku, może nie mogli znieść tortury powolnego duszenia się…
— Do rzeczy! Fantazje odstąp Greenowi, on za to płaci. Ja płacę tylko za fakty. Czy mieli dostęp do skafandrów?
— No chyba. Jakby inaczej wyszli?
— Czy w tych skafandrach również uszkodzone zostały wczoraj urządzenia nadawczo-odbiorcze?
— Oczywiście. Sam pilnowałem montera, tak jak kazałeś. Przecież już Bradley montując miotacz porozumiewał się tylko telefonicznie. Wczoraj w południe wszystko było gotowe.
— Czy straż stoi przed drzwiami śluzy?
— Tak. Drzwi są zresztą otwarte.
— To dobrze. Zmieniaj ludzi co godzinę — wydawał polecenia, uderzeniem dłoni w blat biurka podkreślając każde słowo. — To bardzo ważny posterunek. A zresztą jeszcze przed pierwszą zmianą musisz koniecznie ustalić, co się z nimi dzieje. Jeśli żyją, rozstrzelać na miejscu, trupy mi pokazać.
Godston otwierał już usta, ale prezydent zamknął mu je krzykiem:
— Do roboty!
Po wyjściu policjanta połączył się z obserwatorium.
— Lunow? No, jak się pan czuje? Pamiętaj, profesorze, żebyś nie zasnął. A jak tam obserwacje? Bez zmian? A to ciekawe! Przyjdę zobaczyć… Może pana nawet na parę godzin zastąpię.
Odłożył słuchawkę.
Zwrócił się z powrotem do planu Celestii. Mocno przycisnął dłonią część ramy, która odsunęła się w prawo odsłaniając trzy niepozorne, zupełnie jednakowe guziki.
Summerson nacisnął je osiemnastokrotnie raz za razem, w różnej kolejności. Ściana rozstąpiła się i zasunęła natychmiast po jego zniknięciu.
Lunow ziewnął. Z trudem opanowywał ogarniającą go senność. Był sam, zupełnie sam, oko w oko z niesamowitą rewelacją, którą nie miał ani prawa, ani możliwości z kimkolwiek się podzielić. Od pięciu dni nie widział żadnego człowieka prócz prezydenta, a ten wydawał tylko suche rozkazy i pilnie wertował wręczane mu raporty.
Dwugodzinny sen zamiast go wzmocnić spotęgował jeszcze osłabienie. Astronom był tak śpiący, że z trudem odpierał pokusę ułożenia się na kanapie. Ale instynkt samozachowawczy był silniejszy niż znużenie. Zdawał sobie doskonale sprawę z tego, że zasnąłby w okamgnieniu, a wtedy…
W nagrodę za tę torturę bezsenności prezydent obiecał mu wypłacić bardzo wysoką premię, która nęciła go wizją spokojnej starości.
Gdyby nie sprostał wymaganiom prezydenta, w najlepszym razie groziła mu ruina, ruina nie tylko materialna, lecz i moralna. Summerson bowiem był znany z tego, że potrafił tak zepsuć opinię ludziom, którzy narazili mu się w jakiś sposób, iż wielu z nich popełniło samobójstwo, nie widząc innej ucieczki przed wzgardą i szykanami, roznieconymi przez pochlebców Summersona i różnych, mniej lub więcej dosłownie płatnych jego agentów.
Obawiając się, że znów zaśnie, Lunow wstał i zaczął przemierzać tam i z powrotem małą salkę, wracając wciąż myślą do.niedawnych wypadków.
Pięć dni temu przybył do obserwatorium Summerson. Tym razem nie przywiodła go chęć spojrzenia na gwiaździste niebo przez lunetę, skierowania jej ku którejś z efektownych mgławic albo na najjaśniejszy ognik nieba — oddaloną o niecały miesiąc biegu światła gwiazdę Najbliższą, zwaną niekiedy Słońcem. Te obserwacje szczególnie pasjonowały prezydenta i jego gości: był to bowiem widok naprawdę ciekawy. Wokół tarczki tej gwiazdy, tarczki, którą w przeciwieństwie do wszystkich innych gwiazd na niebie można było obserwować — lśnił mlecznoperłowym blaskiem rozczapierzony pióropusz korony słonecznej, a w pewnym oddaleniu można było zauważyć cztery słabo świecące punkciki. Każdy z. nich miał nazwę: były to Neptun, Uran, Saturn i Jowisz. Legenda głosiła, iż w układ Najbliższej wchodzi dalszych pięć planet, z których cztery są tak małe, że nie dadzą się obserwować, piąta zaś, kolebka ludzkości, a obecnie Piekło, siedlisko diabłów i potępionych dusz, niewidoczna jest dzięki mrokom, w jakich Bóg pogrążył ją po cudownym wybawieniu sześćdziesięciu sprawiedliwych. Pięć dni temu…
Lunow dobrze zapamiętał tę bytność prezydenta. Summerson polecił mu wtedy, by natychmiast odszukał na niebie w okolicach Słońca zagadkowe ciało zbliżające się ku Celestii. Z pomocą radiosondy udało się astronomowi w dość krótkim czasie umiejscowić je w przestrzeni. Ku jego zdziwieniu odbity od tajemniczego ciała sygnał powrócił po godzinie, licząc od chwili jego wysłania. A więc znajdowało się ono w odległości 30 minut biegu światła! Już miał powtórzyć próbę, gdy trzask licznika oznajmił nadejście drugiego sygnału. Czyżby echo poprzedniego? Nie, to niemożliwe! Lecz oto znów odbiornik radiosondy zarejestrował nowy sygnał, potem trzeci i czwarty. A więc tajemnicze ciało, jak gdyby pobudzone próbą Lunowa, samo wysyłało fale ściśle tej samej długości?