Najradykalniejsze środki działania proponowali Sokolski i Kalina: niezależnie od dalszego biegu wydarzeń należy miotacz zablokować lub nawet zdemontować za pomocą „Łazika”, tak aby bezpiecznie przebyć strefę dezintegracji. Nawet jeśli łączność zostanie nawiązana, operacja taka powinna być przeprowadzona, gdyż sytuacja w CM-2 jest niejasna i trzeba liczyć się z możliwością podstępu.
Całkowicie przeciwny pogląd wyraził Renę, popierany przez Suzy i Rite. Domagał się on nie tylko wyłączenia silników w odległości kilku tysięcy kilometrów od górnej granicy strefy dezintegracji, ale także przerwania badań tej strefy kulami papierowymi, nawet ściągnięcie „Łazika” z powrotem na statek. Padły też propozycje, aby wobec braku prawników w zespole
Astrobolidu raport Tai wraz z materiałami podstawowymi przekazać na Ziemię i decyzję, jakie kroki należy w tej sytuacji podjąć, pozostawić Światowej Akademii Nauk. Spotkało się to jednak z powszechnym sprzeciwem i to z uwagi zarówno na niezręczność takiego wniosku, stwarzającego wrażenie politycznego uniku, jak również na dwumiesięczny okres oczekiwania na odpowiedź, co niepotrzebnie wiązałoby ręce radzie ekspedycji.
Po kilkugodzinnej dyskusji, nie podejmując ostatecznych decyzji przerwano obrady, postanawiając wznowić je po pięciu godzinach, przeznaczonych na ponowne przemyślenie całej sprawy przez wnioskodawców.
Tymczasem nadawano nadal przez radio wezwania do nawiązania łączności, wyjaśniając mieszkańcom Celestii naukowy charakter ekspedycji, a także cel sondowania strefy ochronnej ich świata poprzez ostrzeliwanie jej papierowymi kulami. Dziewięć takich pocisków, skierowanych w centrum almeralitowej wyspy kosmicznej, miało zwrócić uwagę wszystkich żyjących w niej ludzi. Niestety, godziny mijały, a nadajniki radiowe CM-2 milczały w dalszym ciągu.
Rita prawie już nie wychodziła z centrali radiowej. Mimo że nadawanie wezwań odbywało się całkowicie automatycznie, nie chciała oddalać się zbytnio od przyrządów, aby w razie nawiązania łączności natychmiast przeprowadzić rozmowę.
Na pół godziny przed wznowieniem narady Sokolski i Kalina przyszli do obserwatorium, aby zaobserwować błyski towarzyszące niszczeniu przez miotacz 9 papierowych pocisków. W gruncie rzeczy chcieli przy okazji przekonać Krawczyka, aby poparł ich wniosek.
— Zostało nam zaledwie dziesięć godzin — argumentował Kalina. — Dłużej już zwlekać nie można. Albo już teraz, w ciągu dwóch godzin, zrównamy prędkość i zatrzymamy się w odległości 12 tysięcy kilometrów od nich, albo przystępujemy do wprowadzenia takich zmian w działaniu układu sterującego miotaczem, abyśmy mogli przejść bezpiecznie przez strefę D. Musimy być pewni, że nie będą w stanie nas zaatakować. Trzymanie się z dala od CM-2 nie jest żadnym rozwiązaniem. Samo „pukanie” w strefę D papierowymi balonikami zwiększa tylko ich nieufność. Ładujemy się w impas, w którym możemy tkwić przez miesiące, a nawet lata. Nie widzę żadnych uzasadnionych przyczyn, abyśmy mieli nadal zwlekać z decyzją demontażu miotacza. Tym bardziej że to niczym im nie grozi. CM-2 znajduje się z tej strony pod naszą ochroną, więc ich miotacz może być wyłączony bez obawy.
— Na czym miałby polegać demontaż? — zapytał astronom.
— To stosunkowo prosta sprawa. Wymaga tylko dużej zręczności. Ognisko produkujące badon i akcelerator cząstek znajdują się w głowicy miotacza, pod grzybem. Sam grzyb spełnia rolę celownika. Urządzenie nadawcze sondy miotacza wysyła stały sygnał, który wraca z powrotem odbity od zbliżającego się lub przechodzącego obok CM-2 ciała. Jeśli ciało to pędzi wprost na CM, odbita fala wraca z jednego kierunku. Oczywiście, najsilniejszy odbiór powracającej fali występuje w tym miejscu „powierzchni” parasola, które jest prostopadłe do kierunku, skąd nadlatuje ciało. Oślepiające błyski pojawiły się na ekranie. Sokolski spojrzał na zegarek.
— Tak jak poprzednio, około 3 tysięcy kilometrów.
— Mów dalej — powiedział astronom do Kaliny.
— Przestudiowałem dokładnie stare plany — podjął fizyk. — Gdy „parasol” miotacza odbiera przez pewien czas sygnały odbite od zbliżającego się ciała, wówczas ustawia się automatycznie w ten sposób, że punkt prostopadłego odbioru fal znajdzie się w samym centrum czaszy, skąd emitowane są cząstki. W ten sposób miotacz ustawia się automatycznie na cel. Teraz wystarczy tylko, aby urządzenie radiolokacyjne dokonało pomiaru odległości i w odpowiednim momencie nastąpiła synteza oraz wyrzut ładunku. Chcąc skierować miotacz na dowolne ciało, przelatujące obok CM-2, trzeba wyłączyć urządzenie automatyzujące celownik i zainstalować dodatkowe, umożliwiające kierowanie miotaczem według danych kątowych. To właśnie zrobiono. Jeśli Suzy ma dokonać unieruchomienia miotacza, zadanie jej będzie polegało na…
Sygnał centrali radiowej poderwał Sokolskiego i Kalinę z miejsc. W pracowni pozostał sam Krawczyk. Chwilę uderzał nerwowo dłonią po poręczy fotela, raz po raz rzucając spojrzenia na białą ścianę.
Wstał, postąpił parę kroków ku windzie i zawahał się.
— Znów pewno nic — machnął niedbale dłonią i wrócił na fotel.
Już położył palce na klawiaturze kierowniczej pantoskopu, aby zwiększyć obraz na ekranie, gdy na ścianie zamigotał świetlny zygzak i ukazała się głowa Wiktora.
— Są! — zawołał. — Są! Odezwali się! Sami się odezwali. Rita rozmawia w tej chwili z nimi. Chodź natychmiast do centrali!
— Rozmawia z nimi?
— Tak, rozmawia z nimi. Tylko że oni… Sokolski urwał i zrobił jakąś dziwną minę.
— Tylko że co? — astronom okazał zniecierpliwienie chyba po raz pierwszy od wielu miesięcy. — Co znów się stało?
— Nic. Nic… — odrzekł Sokolski. — Tylko, że oni… że oni nas biorą za… za… — i parskając śmiechem wykrztusił —…za diabłów!
U źródeł prawdy
Winda stanęła i małe drzwiczki rozwarły się cicho.
Czwórka stłoczonych w windzie ludzi cofnęła się odruchowo.
Przed nimi w łagodnym, niebieskawym świetle rysowało się wnętrze jakiegoś wąskiego pomieszczenia przypominającego korytarz.
Ostrożnie stąpając na palcach Bernard Kruk wyszedł z windy i rozejrzał się po dziwacznej salce. Szerokość jej nie przekraczała dwóch metrów, co przy blisko dziesięciometrowej wysokości i znacznej długości czyniło ją podobną do wąskiej szczeliny między wielkimi zbiornikami na 75 poziomie. Ciężar ciał wskazywał jednak niezbicie, że salka znajduje się znacznie niżej, gdzieś na poziomach zbliżonych do tych, które nie wiadomo dlaczego zwykło się w Celestii uważać za normalne.
Dając znak towarzyszom, aby pozostali jeszcze w windzie, Bernard przeszedł powoli przez całą długość pomieszczenia.
Salka była prostokątna i poza wysoką drabinką na kółkach nieomal zupełnie pusta. Tylko w jej końcu widniało ciemne, masywne biurko z fotelem i niewielka etażerka, na której leżały porzucone niedbale jakieś książki i rulony. Tuż za fotelem, trochę w prawo, niemal w rogu sali, znajdowały się maleńkie, niziutkie drzwi.
Bernard ruszył w powrotną drogę. Teraz dopiero uwagę jego przykuły ściany boczne. Na pierwszy rzut oka przypominały zwykłe sigumitowe przepierzenia, na almeralitowym szkielecie, które dzieliły większą część pomieszczeń Celestii. Jedynie wąskie, pionowe listwy rozmieszczone w równych dwumetrowych odstępach wskazywały, że podobieństwo jest tu raczej tylko zewnętrzne.
Konstruktor podszedł do ściany i dotknął palcem gładkiej, szarej powierzchni. Ściana ugięła się pod naciskiem. Była zrobiona z grubej, sztywnej tkaniny.
„Co może się za nią kryć?” — pomyślał i jednocześnie uczuł, że niepokój, który na chwili; przycichł, znów zaczyna w nim wzrastać.
Nachylił się i począł uważnie badać powierzchnię płótna. Nie było ono tak ścisłe i mocne, jak się to na pierwszy rzut oka wydawało. Pod pokrywająca je grubą warstwa kurzu znać było liczne pęknięcia i plamy. Konstruktor wyjął scyzoryk i końcem ostrza zrobił maleńki otwór w miejscu jednego z pęknięć. Przysunął oko do szpary, lecz wewnątrz panowała-ciemność. Przerwał więc na razie badanie, ściany i wrócił do czekających na niego towarzyszy.