Kopuła zwarła się nad pojazdem. Jej wnętrze wypełniła teraz żółtawa, niezbyt gęsta mgła. Brzęczek oznajmił wyrównanie ciśnienia i składu atmosfery.

— Możecie wysiadać — usłyszeli głos Allana. — Oddychajcie głęboko:

aerozol zawiera szczepionki niezbędne dla adaptacji ludzkiego ustroju do tutejszych mikroorganizmów.

Allan czekał w korytarzu wiodącym z lądowiska do pokoi mieszkalnych. Gdy weszli, podbiegł do matki i obejmując ją, powiedział serdecznie:

— Jak to dobrze, że jesteś. Bardzo mi ciebie brakowało. Spojrzała mu w oczy z uwagą.

— Masz jakieś kłopoty?

Nie odpowiedział. Podszedł do Szu i uścisnąwszy mu dłoń, zapytał bez wstępów:

— Będziesz badał te kopce?

— Oczywiście. Po to przyleciałem.

— Jesteś po naszej stronie?

Szu uśmiechnął się.

— Jestem po stronie prawdy.

— Ale czytałeś moje sprawozdanie — podjął Allan z uporem — i chyba zgadzasz się z wnioskami.

— Bardzo dobre sprawozdanie — powiedział Szu spokojnie i znów się uśmiechnął. — Między innymi dlatego tu jestem.

— Słowem, uznajesz, że na Temie obowiązuje nas instrukcja numer trzy.

— Mam nadzieję, że łatwo da się to wyjaśnić. Allan popatrzył na Szu z tłumionym gniewem.

— Nie rozumiem cię… Tu niewątpliwie chodzi o twory sztuczne.

— Pozwól, że uznam twoje określenie za nieprecyzyjne i mylące. Kopiec termitów, gniazdo os, tama bobrów — to twory sztuczne czy naturalne?

— Więc twierdzisz, jak Renę, że mogą to być konstrukcje społeczności zwierzęcych?

Szu zaprzeczył lekkim ruchem głowy.

— Dałem tylko przykłady, jak niejednoznaczne-jest określenie „sztuczne twory”.

— Ależ nie chodzi o terminologię! Szu nie dał za wygraną.

— Większość sporów dotyczących przepisów i praw ma źródło w nieporozumieniach terminologicznych.

— Al, zaprowadź nas do naszych kwater — zniecierpliwiła się Mary. — Jeszcze zdążycie podyskutować do woli.

— Przepraszam cię, mamo — zmitygował się Allan. — A ty chciej tylko mnie zrozumieć — zwrócił się do Szu. — Trzeba uczciwie i stanowczo rozstrzygnąć, czy na Temie wolno nam postępować zgodnie z instrukcją drugą, czy też obowiązuje instrukcja trzecia, dotycząca planet o śladach działań istot rozumnych. Porozmawiamy przy kolacji.

Allan odprowadził Mary i Szu do ich pokoi. Wracając włączył po drodze automat kuchenny i wstąpił do laboratorium, by sprawdzić przebieg eksperymentu. Potwierdziło się w całej rozciągłości, że chorobliwe pojaśnienie niebieskich porostów w okolicach bazy, aż do ich późniejszego zzielenienia, jest zjawiskiem bardziej złożonym i znacznie trudniejszym do wytłumaczenia, niż sugerował Renę. Nie było to bowiem zainfekowanie flory temiańskiej przez drobnoustroje przywleczone z Ziemi, lecz niespodziewana mutacja jednego z miejscowych bakteriofagów. Populacja mutantów — teraz już stanowiących całkiem nowy gatunek — rozprzestrzeniała się w zastraszającym tempie.

Botanik włączył monitor mikroskopu. W polu widzenia poruszały się wolno w kropli wody pękate, podobne do beczułek bakterie Rodes decretorius z grupy beztlenowców, z którymi załoga łkara przezornie zaznajomiła się przed wylądowaniem na Temie. Zabójcze ich działanie wobec ssaków stwierdzono badając laboratoryjne próbki pobrane przez automaty zwiadowcze. Skutki można było przyrównać do tężca, choć były znacznie ostrzejsze, bo wydzielane toksyny paraliżowały system nerwowy w parę godzin po wtargnięciu mikrobów do organizmu. Toteż natychmiast wyprodukowano Syntetyczne przeciwciała i przez wprowadzenie ich do krwi zabezpieczono ludzi oraz psy.

Bakterie te okazały się typowe nie tylko dla gleby i korzeni pewnych roślin, jak początkowo sądzono, ale dla wszelkich zespołów florystycznych. Miejscowe rośliny nie mogły obyć się bez tych drobnoustrojów, uzależnione od nich w całokształcie swojej przemiany materii. Pech sprawił, że właśnie one zostały frontalnie zaatakowane przez zmutowanego temiańskiego bakteriofaga, którego Allan skatalogował jako TY-112.

Botanik sięgnął do przycisku. Środek ekranu wypełniała żółtawa plama, szybko ogarniająca coraz dalsze skupiska bakterii. Kiedy przeszedł na „ultra”, zobaczył najpierw pojedynczą „beczułkę”, a potem tylko fragment komórki zainfekowanej przez bakteriofaga. W jej wnętrzu ukazały się przezroczyste kulki, widoczne po odpowiednim podbarwieniu preparatu. Wraz z tą inwazją kolejno zanikały poszczególne funkcje życiowe bakterii.

Gdyby chodziło o ratowanie jakichś ziemskich drobnoustrojów, skuteczna kontrakcja bioinżynieryjna nie nastręczałaby trudności. Technika kreacji genów już od kilku wieków była powszechnie stosowana w medycynie, ekologii i produkcji naturalnej żywności. Metody te nie dawały się jednak przekopiować na struktury genetyczne, ukształtowane w toku paru miliardów lat rozwoju temiańskiej biosfery. Poszukiwanie klucza do zrozumienia ogólnych mechanizmów tych struktur na razie nie dawało wyników. W tej sytuacji, nawet z pomocą multieksploratorów programujących i przeprowadzających tysiące doświadczeń jednocześnie, wysiłki zaradzenia niebezpieczeństwu opierały się na równie prymitywnej, jak czasochłonnej metodzie prób i błędów.

Młody biolog uświadamiał sobie, że jego starania są na razie bezowocne. Pochłonięty tą pracą zapomniał o powinnościach gospodarza i dopiero natarczywy sygnał interkomu zmusił go do zostawienia badań komputerom.

— Czekamy na ciebie z kolacją — usłyszał głos matki. — Chyba znajdziesz dla nas trochę czasu?

— Przepraszam. Zaraz będę. Czy Renę wrócił?

— Godzinę temu. Ma ciekawe zdjęcia.

— Już idę!

Mary i Szu z zainteresowaniem oglądali w jadalni hologramy przywiezione przez zoologa z całodziennego wypadu do puszczy.

— Jak tam twoje porosty? Czy wiesz, dlaczego zielenieją w naszej obecności? — Renę powitał Allana żartem. — To z gniewu, że…

Urwał pod zgorszonym wzrokiem młodego botanika.

— Co się stało, u licha?

— TY-112 — odparł Allan ponuro, lecz w tej samej chwili zdał sobie sprawę, że musi sprecyzować, o co chodzi. — No tak… — zmieszał się. — Przecież ja go tak nazwałem.

— Wnioskuję tylko, że chodzi o jakiegoś temiańskiego bakteriofaga — zauważył Renę, gdyż wynikało to z konwencji sposobu oznaczania miejscowych wirusów, w odróżnieniu od ziemskich.

— To zmutowany TE-112 — wyjaśnił — którego zdjęcia oglądaliśmy razem. Ten najmłodszy wytwór planety masowo infekuje i niszczy „beczułki”, grożąc doszczętnym ich wygubieniem.

Renę gwizdnął przeciągle.

— Więc nie miałem racji. Nie zakaziliśmy flory temiańskiej naszymi bakteriami.

— Mimo to trzeba zwęzić obszar badań, a może nawet przenieść się na łkara — stanowczo stwierdził Allan.

— Nie rozumiem dlaczego — wtrącił Szu, który z przejęciem przysłuchiwał się rozmowie biologów. — Skoro my nie zawiniliśmy…

— Wyjaśnię ci — odparł Allan spokojnie. — Zawiniliśmy, nie zawiniliśmy… To nie tak. Czy wiesz, dlaczego aż tak łatwo udało się uodpornić nas przeciwko „beczułkom”? Bo są produktem obcego świata; obcego życia. A właśnie, wbrew pozorom, odpowiednio zjadliwy rodzimy zarazek jest o wiele groźniejszy niż pochodzący z innej planety. Każda biosfera stanowi bowiem układ zamknięty, w którym wszystkie jednostki, od mikrostruktur typu wirusów, jeszcze nie będących organizmami, aż do osobników wielkości słonia czy dębu, są z sobą faktycznie spokrewnione. Pokrewieństwo to sięga poziomu molekularnego, od którego się zresztą wywodzi: budowy białek. Przy korzystnych bądź zgubnych wzajemnych relacjach, w pewnych okolicznościach dwa lub więcej różnych mikroelementów pasuje do siebie jak klucz do zamka. Dotyczy to w równym stopniu, na przykład, przenikania witamin albo trucizn. Co gorsza, nie poznamy z dnia na dzień całokształtu mechanizmów tutejszej biologii. Na Ziemi mocujemy się z tym problemem pięćset lat, a każde odkrycie odsłania nowe pole naszej niewiedzy.

Renę, zawsze pogodny i skory do żartów, teraz zamyślił się głęboko.

— Wleźliśmy w przyrodę Temy z kopytami — powiedział wolno, skandując każde słowo. — Tego się nie odrobi.