To, co w ciemnościach wzięła za nieduże zapadlisko, było rozległą niziną pokrytą stwardniałym popiołem i żwirem. Wzrosła też bardzo ilość pyłu, który tworzył tu miejscami grube warstwy.

Chodzenie na czworakach, gdy ręce zapadają się raz po raz w grząski, drobniutki piasek, nie jest łatwe. Przeszkody te pochłonęły resztki sił dziewczyny. Posuwała się coraz wolniej, z uporem zmuszając zbolałe mięśnie do działania. Udrękę potęgowało wzmagające się pragnienie.

Po bezskutecznej próbie okrążenia większego zapadliska wypełnionego pyłem padła z wyczerpania. Była tak zmęczona, że nie miała nawet siły położyć się na wznak.

Łyk odżywczego płynu przyniósł pewną ulgę, lecz jednocześnie sprowadził senność. Na próżno z nią walczyła. Organizm, a zwłaszcza mózg. pracujący z nadmiernym napięciem od kilkunastu godzin, potrzebował wytchnienia.

Sen jej był jednak krótki, nerwowy, męczący. Nieprzerwanie majaczyły przelatujące po niebie sondy detonacyjne. Widziała błyski eksplozji. Czuła, jak wielkie bloki skalne miażdżą jej nogi. Potem śnił jej się Wład w białym lekarskim kombinezonie. Pochylał się nad nią i powtarzał ze smutkiem: „Widzisz, jakaś ty niemądra. Jak teraz będziesz ze mną tańczyć?” Obok Włada stał doktor Summerbrock z jakimś naczyniem pełnym wody z lodem. Zoe tak się bała, że każą jej włożyć chorą nogę do tej wody, że aż się przebudziła.

Ostry, szarpiący ból przeszywał jej lewą stopę. Dołączyło się do tego nowe, nie odczuwane dotąd wrażenie — zimno. Czuła, jak chorą nogę ogarnia lodowaty chłód. Może to tylko złudzenie wywołane zaognieniem rany?

Nie było to jednak złudzenie. Uczucie chłodu nie ustępowało, lecz przeciwnie — potęgowało się. Stopa najwyraźniej marzła. Widocznie rozdarcie nogawki kombinezonu pociągnęło za sobą częściowe uszkodzenie instalacji termicznej. Gwałtowne ruchy i wędrówka na czworakach powiększyły jeszcze rozmiary uszkodzenia, tak iż utrata ciepła w tej części skafandra przybrała niebezpieczne rozmiary.

Zoe nie chciała myśleć o tym, co jej grozi. Zaczęła ją ogarniać apatia. Położyła się na plecach i przymknęła powieki. Gdyby teraz mogła zasnąć, choćby na zawsze…

Naraz wydawało jej się, że odczuła słaby wstrząs. Pocisk…

Pamiętała mglisto z planu prac, że w czwartej serii jedna z sond ma paść gdzieś w odległości sześćdziesięciu kilometrów od bazy, na płaską, rozległą zapadłość.

A jeśli jest to teren; na którym ona w tej chwili się znajduje? Jaka właściwie odległość dzieli ją od bazy?

Znów poczęła uparcie czołgać się na zachód. Nie zdawała sobie zupełnie sprawy, że od rozpoczęcia wędrówki przebyła zaledwie półtora kilometra, gdy w rzeczywistości od bazy dzieliło ją… ponad czterysta.

Tym razem bardzo prędko opadła z sił. Po przebyciu trzydziestu paru metrów osunęła się w miękki, grząski pył, który zakrył ją niemal całą.

Znów bezwład, apatia i senność opanowały dziewczynę. Tylko ból jakby ustępował.

Jak długo przeleżała w odrętwieniu — tego nie umiała sobie uświadomić. Niewątpliwie musiało minąć kilka godzin, bo Procjon świecił już bardzo wysoko i lada chwila powinien nastąpić wschód Proximy.

Bólu w stopie już nie czuła. Przeniósł się wyżej, niemal do kolana. Wkrótce ciałem jej poczęły wstrząsać silne dreszcze. Pragnienie znów się wzmogło. Oddech i puls były przyspieszone. Nie ulegało wątpliwości, że ma gorączkę.

Z trudem sięgnęła spieczonymi wargami do rurki zbiorniczka z odżywczym płynem. Przełknęła z wysiłkiem ciepławy słodki sok.

Gorączka i bezwład zdawały się powoli ustępować. I oto, jakby pod wpływem napoju, w głowie Zoe zaświtał nowy, zbawczy pomysł. Musi jak najszybciej odnaleźć większe skupisko odłamków skalnych i ułożyć z nich na dużej płasz czyźnie jakiś charakterystyczny znak. Może nawet swe imię.

Jak najśpieszniej postanowiła wprowadzić pomysł w czyn.

Opodal wznosił się niewielki pagórek. Ruszyła ku niemu. Każdy ruch wymagał ogromnego wysiłku. Mięśnie stały się jakby z ołowiu. Nie ustępowała jednak.

Wreszcie dotarła na szczyt wzniesienia i usiadłszy rozejrzała się po okolicy.

Wschodziła Proxima.

W jej kierunku widać było niewyraźne zarysy jakichś większych wzniesień, to samo na zachodzie. Czuła, jak znów ogarnia ją apatia. Usypisk skalnych nigdzie w pobliżu nie dojrzała.

Naraz przez ciało jej przebiegło drżenie.

Na lewo, w niewielkiej odległości, płonęło w mroku słabe, zielone światełko.

Wytężyła wzrok. Światełko nie było halucynacją. A któż na tym martwym globie mógł zapalić je jak nie człowiek?

Dziewczynę ogarnęła radość. A jeśli to nie koledzy — zreflektowała się — to przynajmniej jakaś samoczynna stacja badawcza. Choćby tylko sejsmograf! To już jej wystarczy. Przecież zakłócając w regularny sposób jego działanie będzie mogła zwrócić na siebie uwagę.

Zapomniała zupełnie o bólu, o zmęczeniu: mięśnie zdawały się na nowo nabierać elastyczności. Jak mogła najszybciej, zaczęła czołgać się w kierunku światełka.

Teren był nierówny. Raz po raz zielonkawa plamka światła znikała sprzed oczu, to znów ukazywała się nad powierzchnią pyłu. Ale choć przebyła ponad dwieście metrów i coraz częściej musiała odpoczywać, światełko wydawało się wciąż tak samo dalekie i nieuchwytne. Czyżby uciekało przed nią?

Zatrzymała się i przez dłuższą chwilę obserwowała zielony ognik.

Nie. Nie porusza się. To tylko złudzenie. Widocznie znajduje się znacznie dalej niż myślała początkowo.

Zsunęła się z niewielkiego wzniesienia w dół i brnąc na czworakach przez pył, dążyła naprzód. Nagła zmiana w otoczeniu przykuła jej uwagę. Z mroku wyłoniły się zarysy otaczających ją wzniesień. Czyżby blask chmury radioaktywnej? Uniosła wzrok ku niebu.

— Wład! Wład!

Oto z góry, od wschodu, rosnąc w oczach, zbliżała się świecąca rubino-wo kula Bolidu.

Statek przeleciał wysoko nad jej głową i zniknął za widnokręgiem. Znów zapanowała ciemność. Ale tym razem Zoe daleka była od rozpaczy.

Bolid zszedł ze stacjonarnej orbity! A więc zauważyli jej zniknięcie i rozpoczęli poszukiwania.

Dygocąc z wrażenia wpełzła na pobliskie wzniesienie. Rozognionym wzrokiem wpatrywała się w mrok. Już zaraz, za chwilę nadlecą… Skończą się wreszcie te tortury.

Na zachodzie ukazała się rakieta. Leciała dość nisko nad powierzchnią planety, wyrzucając co pewien czas krótkie iskierki materii odrzutowej. Nie było wątpliwości: był to silnik rakietowy aparatu plecowego. Widocznie człowiek kierujący aparatem chciał utrzymać się na stałej wysokości.

Zoe z trudem podniosła się i stanęła na zdrowej nodze. Widziała wyraźnie, jak lecący człowiek szukał czegoś na ziemi silnym reflektorem.

Gwałtownie wymachując rękami dziewczyna usiłowała zwrócić ua siebie uwagę. Zbyt duża odległość dzieliła ją jednak od rakiety, aby mogła być objęta światłem reflektora. Zresztą uwagę przybysza przykuwało w tej chwili coś innego: spostrzegł on widocznie zielonkawe światełko, bo zmieniwszy kierunek lotu, okrążył kilkakrotnie miejsce, z którego się ono wydobywało.

Zoe zaczęła czołgać się w tym kierunku; Niepokój zdwoił jej siły. Raz po raz podnosiła się na kolana i machaniem rąk usiłowała zwrócić na siebie uwagę.

Człowiek przeleciał jeszcze raz tuż nad zielonym światełkiem, po czym zatoczywszy duży łuk zbliżał się do Zoe.

Jasny krąg światła ślizgał się po powierzchni planety. Był coraz bliżej… bliżej… Jeszcze kilometr, jeszcze pięćset metrów, czterysta, dwieście…

Zoe widziała już wyraźnie ciemny skafander.

Nagle jakby świat cały zakołysał się przed oczyma Zoe. Szybkim, płynnym ruchem człowiek zmienił położenie swego ciała i zawrócił na zachód.

Zoe z jękiem rzuciła się naprzód.

Rakieta oddalała się szybko, nabierając prędkości. Po chwili Zoe już nie mogła rozróżnić ani skafandra, ani długiej rury wyrzucającej snop materii odrzutowej. Jasny, krótki płomyk zamienił się w iskrę, wreszcie znikł zupełnie z oczu za wzniesieniem majaczącym na tle czarnego nieba.

Była półprzytomna z rozpaczy. A więc nie dostrzegli jej! Czy możliwe, aby po raz drugi tu przylecieli?