— Shangri-La - podsunął Shadwell, ale nawet za cenę życia nie potrafiłby powiedzieć, skąd mu to przyszło do głowy.

— Właśnie, mister S. Właśnie. Shangri-La . - Uśmiechnęła się do niego. - Wygodniusio ci, kochanie?

Shadwell z rosnącym przerażeniem stwierdził, że jest mu wy­godnie. Okropnie, przerażająco wygodnie.

— Tak - powiedział ostrożnie. Nigdy nie było mu tak wygodnie. Madame Tracy otworzyła następną butelkę Guinnessa i posta­wiła przed nim.

—Jedyny kłopot z posiadaniem małego domku, nazwanego... jak to pan ładnie, wymyślił, panie S?

— Hm. Shangri-La.

— Shangri-La, no właśnie, idzie o to, że to nie jest stosowne dla jednej osoby, prawda? Miałam na myśli dwie; mówi się, że dwie osoby mogą żyć równie tanio jak jedna.

(Albo pięćset osiemnaście, pomyślał Shadwell, wspomniawszy zwarte szeregi Armii Tropicieli Wiedźm).

Zachichotała.

— Zastanawiałam się, gdzie mogłabym znaleźć kogoś, z kim bym mogła osiąść...

Shadwell zrozumiał, że mowa jest o nim. Jednak nie miał tu pew­ności. Wyraźnie czuł, że pozostawienie tropiciela wiedźm szeregowca Pulsifera z młodą damą w Tadfield było niewłaściwym posunięciem, z punktu widzenia Xięgi praw i przepisówArmii Tropicieli Wiedźm. Obecna zaś perspektywa wydawała się jeszcze niebezpieczniejsza.

Niemniej, w jego wieku, gdy było się zbyt już starym na pełzanie w wysokiej trawie, gdy zimna poranna rosa przenika aż do kości...

(Ajutro my będziemy się kryć, a wiedźmy będą szukać nas...)

Madame Tracy otworzyła kolejną butelkę Guinnessa i zachi­chotała.

— Och, panie S - powiedziała. - Pomyśli pan sobie, że próbu­ję pana upić.

Mruknął. Były pewne formalności, których w tego rodzaju sprawach należało przestrzegać.

Sierżant tropiciel wiedźm Shadwell wziął długi, duży łyk i strze­lił pytaniem.

Madame Tracy zachichotała.

— Słowo daję, ty stary, stary głuptasie - powiedziała i zaczer­wieniła się jak piwonia. - A o ilu ty myślisz? Powtórzył swój strzał.

— Dwoje — powiedziała madame Tracy.

— No, dobra. No to może być - powiedział sierżant tropiciel wiedźm Shadwell (w stanie spoczynku). ·

* * *

Było niedzielne popołudnie.

Wysoko nad Anglią Boeing 747 leciał na zachód. W kabi­nie pierwszej klasy chłopiec imieniem Warlock odłożył swój komiks i wyjrzał przez okno.

Bardzo dziwne były te ostatnie dni. Ciągle nie miał pewności, czemu jego ojciec został wezwany na Bliski Wschód. I był całkiem pewien, że ojciec także nie wiedział. Zapewne miało to związek z kulturą. Ajedyne, co ich spotkało, to tłum dziwacznie wyglądają­cych facetów z ręcznikami na głowach i bardzo popsutymi zęba­mi, którzy oprowadzali ich po jakichś starych ruinach. Jak na ru­iny, to Warlock widywał już lepsze. Aż wreszcie jeden z tych starych facetów spytał go, czy nie zamierza czegoś zrobić? A Warlock odpo­wiedział, że chciałby sobie stąd pójść.

W związku z tym mieli bardzo nieszczęśliwe miny.

A teraz wracał do Stanów. Powstały jakieś problemy z biletami czy lotami, portami docelowymi czy czymś takim. Było to bardzo dziwne; pewien był, że ojciec zamierzał wracać do Anglii. Warlock lubił Anglię. To miły kraj, jeśli jest się Amerykaninem.

W tej chwili samolot przelatywał dokładnie nad sypialnią Tłu­stego Johnsona obojętnie przerzucającego stronice czasopisma fo­tograficznego, które kupił tylko dlatego, że miało na okładce bar­dzo dobre zdjęcie ryby tropikalnej.

O kilka stronic dalej za tą, której dotykały nieuważne palce Tłuściocha, znajdowała się rozkładówka na temat futbolu amery­kańskiego i o tym, że wzbudza on coraz większe zainteresowanie w Europie. To było dziwne — bo w chwili, gdy magazyn został wy­drukowany, te stronice były poświęcone fotografowaniu w warun­kach pustynnych.

To miało zmienić jego życie.

A Warlock nadal leciał ku Ameryce. Na coś zasługiwał (osta­tecznie nigdy się nie zapomina swoich pierwszych przyjaciół, nawet jeśli w tym czasie obie strony miały ledwie po parę godzin życia za sobą), a potęga sterująca w owej chwili losami całej ludzkości po­myślała sobie: No dobrze, on leci do Ameryki, prawda? Nie rozu­miem, jak można chcieć czegoś lepszego, niż podróż do Ameryki.

Mają tam lody w trzydziestu dziewięciu smakach. A może na­wet więcej.

* * *

Istnieje milion pasjonujących rzeczy, które chłopiec ze swym psem mogą robić w niedzielne popołudnia. Adam potrafił pomyśleć o czterystu czy pięciuset z nich, spe­cjalnie się nie wysilając. O porywających rzeczach, pasjonujących rzeczach, o planetach czekających na odkrywców, lwach - na po­gromców, o zaginionych światach w Ameryce Południowej roją­cych się od dinozaurów i tylko czekających, by je odkryć i oswoić. Siedział w ogródku, rysując kamykiem na ziemi i miał minę pełną zniechęcenia.

Ojciec, wróciwszy z bazy lotniczej, zastał Adama śpiącego; śpią­cego w oczywisty sposób, tak jakby był w łóżku od popołudnia. Na­wet pochrapywał od czasu do czasu, dla większej wiarygodności. Ale następnego dnia przy śniadaniu okazało się bez żadnych wąt­pliwości, że to nie wystarczyło. Pan Young nie był zwolennikiem włóczenia się w sobotnie popołudnie w pogoni za mirażami. A je­śli Adam, nieprawdopodobnie szczęśliwym trafem, nie odpowiadał za awantury zeszłego wieczoru - na czymkolwiek one polegały, po­nieważ nikt sobie jasno nie przypominał szczegółów, poza tym, że były jakieś awantury - to z całą pewnością był winien czemuś. Takie zasady miał pan Young i od jedenastu lat doskonale się sprawdza­ły w praktyce.

Adam siedział przygnębiony w ogródku. Sierpniowe słońce stało wysoko na błękitnym i bezchmurnym sierpniowym niebie, za

żywopłotem śpiewał drozd, ale Adamowi wydawało się, że przez to jest jeszcze gorzej.

U stóp Adama siedział Pies. Starał się panu dopomóc, głównie wykopując kość, którą zakopał cztery dni temu, i przyciągając ją do stóp Adama, ale Adam tylko popatrzył na nią ponurym wzro­kiem, aż wreszcie Pies zabrał ją i ponownie zagrzebał.

Zrobił wszystko, co mógł.

— Adam?

Adam odwrócił się. Znad żywopłotu patrzyły na niego trzy twarze.

— Cześć - rzekł Adam smętnie.

— Do Norton ma przyjechać cyrk - powiedziała Pepper. - Wen-sley tam był i widział ich. Właśnie się ustawiają.

— Mają namioty i słonie, i żonglerów, i zwierzęta praktycznie dzikie, i takie, i... i wszystko! - powiedział Wensleydale.

— Myśleliśmy, że może wszyscy pojedziemy tam i popatrzymy, jak się rozstawiają — rzekł Brian.

Na chwilę w wyobraźni Adama zawirowały wizje cyrków. Cyrki były nudne, gdy już je rozstawiono. Każdego dnia w telewizji widzi się lepsze rzeczy.Ale rozstawianie... Oczywiście pojadą tam wszyscy i pomogą rozbijać namioty i myć słonie, a na cyrkowcach takie wra­żenie zrobi naturalny kontakt Adama ze zwierzętami, że tego wie­czoru Adam (i Pies, najsłynniejszy na świecie tresowany kundel) wprowadzą słonie na arenę cyrkową i...

Nic z tego.

Smutnie potrząsnął głową.

— Nigdzie nie mogę jechać - oświadczył. - Oni tak powiedzieli. Nastąpiła chwila milczenia.

— Adam — powiedziała Pepper nieco zakłopotana — co się wy­darzyło wczoraj wieczorem? Adam wzruszył ramionami.

— Bez znaczenia - odrzekł. — Zawsze to samo. Człowiek się tyl­ko stara pomóc, a oni myślą, że zamordował kogoś albo coś.

Znowu milczenie, a ONI patrzyli na swego pognębionego wodza.

— To jak myślisz, kiedy cię w końcu wypuszczą? - spytała Pepper.

— Nie przez cale lata. Lata i lata, i lata. Gdy mnie wypuszczą, bę­dę starcem.

— A jak z jutrem? - zapytał Wensleydale. Adam rozpromienił się.

— Och, jutro będzie w porządku - oświadczył. - Do tej pory o wszystkim zapomną. Zobaczycie. Zawsze tak jest. - Spojrzał na NICH, rozczochrany Napoleon w podartych koronkach, wygnany na pełną róż Elbę. - Wyjedźcie — polecił z krótkim, nieszczerym śmiechem. — Nie przejmujcie się mną. Będzie w porządku. Spotka­my się jutro.

ONI się zawahali. Lojalność to wielka rzecz, ale żadnego palady-na nie można zmuszać do dokonywania wyboru między wodzem i cyrkiem ze słoniami. Odeszli.