* * *

Furgonetka powoli podjechała do bramy bazy lotni­czej. Zatrzymała się. Wartownik z nocnej zmiany po­patrzył w okno, sprawdził dokumenty kierowcy i wpu­ścił go.

Furgonetka pojechała wężykiem po betonie. Zatrzymała się na pustym pasie startowym, obok dwóch siedzą­cych tam mężczyzn dzielących się butelką wina. Jeden z nich nosił ciemne okulary. Zaskakujące było, że nikt z całej bazy nie zwracał na nich najmniejszej uwagi.

— Czy chcesz przez to powiedzieć - mówił Crowley - że On od początku tak to zaplanował?! Od samego początku?

Azirafal starannie wytarł szyjkę butelki i podał koledze.

— Być może - odparł. - Być może. Zawsze można Go o to zapy­tać, jak przypuszczam.

— Z tego, co pamiętam - odpowiedział zamyślony Crowley - ni­gdy nie znaliśmy się tak blisko, by ze sobą rozmawiać, On nie nale­ży do tych, którzy dają jednoznaczne odpowiedzi. Prawdę powie­dziawszy... prawdę powiedziawszy, On w ogóle nie odpowiada. Po prostu się uśmiecha, jakby wiedział coś, czego ty nie wiesz.

— I oczywiście tak jest - powiedział anioł. - Inaczej jaki by to miało sens?

Obie istoty w milczeniu z namysłem wpatrzyły się w przestrzeń, jakby sobie przypominając coś, o czym żadna z nich od dawna nie pomyślała.

Kierowca wysiadł z furgonetki, niosąc kartonowe pudełko i szczypce.

Na pasie startowym leżała poczerniała metalowa korona i wa­ga. Człowiek podniósł je szczypcami i umieścił w pudełku.

A potem podszedł do siedzących z butelką.

— Przepraszam panów - powiedział — ale powiedziano, że ma tu gdzieś być również i miecz, przynajmniej tak tu zostało poda­ne, więc się zastanawiam...

Azirafal był speszony. Rozejrzał się dookoła nieco zdezoriento­wany, a potem wstał, zauważywszy, że mniej więcej od godziny sie­dzi na mieczu. Schylił się i podniósł go.

— Przepraszam - powiedział i włożył miecz do pudełka.

Kierowca furgonetki, w czapce “International Express", po­wiedział, że nie ma o czym mówić i że dla niego to prawdziwe szczęście, że panowie tu się znajdują, bo przecież ktoś musi podpi­sać na dowód, że on należycie odebrał to, po co został wysłany, a to z pewnością był pamiętny dzień, hę?

Azirafal i Crowley zgodnie potwierdzili, że tak było i Azira­fal podpisał się w bloczku podsuniętym przez kierowcę, zaświad­czając, iż korona, waga oraz miecz zostały odebrane w dobrym sta­nie i mają zostać odesłane pod zaplamiony adres, kosztami zaś należy obciążyć rachunek o nieczytelnym numerze.

Kierowca ruszył w stronę swej furgonetki. A potem zatrzymał się i odwrócił.

— Gdybym miał opowiedzieć żonie, co mi się dzisiaj przydarzy­ło — powiedział nieco posmutniały — nigdy by mi nie uwierzyła. I nie robiłbym jej z tego zarzutu, boja też nie wierzę. - I wsiadł do furgonu, by odjechać.

Crowłey podniósł się nieco chwiejnie. Podał rękę siedzącemu Azirafalowi.

— Wstawaj - powiedział. - Odwiozę nas do Londynu. Wziął dżipa. Nikt ich nie zatrzymywał.

Wóz miał odtwarzacz kasetowy. Nie należy to do wyposażenia nawet amerykańskich wozów wojskowych, ale Crowley automatycz­nie przyjął, że wszystkie samochody, którymi kieruje, mają odtwa­rzacze kasetowe i dlatego ten miał także, w każdym razie miał go w kilka sekund po tym, jak wsiedli.

Na kasecie, którą włożył, ruszywszy z miejsca, była “Muzyka na wodzie" Haendla i pozostała “Muzyką na wodzie" przez całą drogę do domu.

ROZDZIAŁ XIX

Około pół do jedenastej gazeciarz położył niedzielne dzienni­ki pod frontowymi drzwiami Jaśminowego Domku. Musiał się po nie udawać trzykrotnie.

Seria uderzeń, gdy padały na wycieraczkę, obudziła Newtona Pulsifera.

Pozwolił Anathemie spać dalej. Była całkiem wstrząśnięta, bie­dactwo. Gdy ją kładł do łóżka, prawie bredziła. Całe swoje życie re­gulowała według Przepowiedni, a teraz już Przepowiedni nie było. Musiała się czuć jak pociąg, który dojechał do końcowej stacji, a przecież jakoś musiał jechać dalej.

Od tej chwili będzie szła przez życie z każdym wydarzeniem nadchodzącym niespodzianie, tak samo jak wszyscy ludzie. Co za szczęście.

Zadzwonił telefon.

Newton skoczył do kuchni i przy drugim dzwonku podniósł słuchawkę.

— Halo? — odezwał się.

Zatrajkotał do niego wymuszenie przyjacielski głos z odcie­niem desperacji.

— Nie - odparł. - Nie jestem. A nazwisko brzmi nie Devissey

lecz Device. Jak w “nice". I ona śpi. A więc jestem absolutnie pe­wien, że ona nie życzysobie zaizolowania jakichkolwiek wnęk. Ani podwójnie szklonych okien. Chcę przy tym powiedzieć, że ona, ro­zumie pani, nie jest właścicielką domu. Ona go tylko wynajmuje. Nie, nie zamierzam jej budzić ani pytać — powiedział. — I proszę mi powiedzieć, panno... tak, w porządku, panno Morrow, czemu wy nie macie wolnych niedziel jak wszyscy inni? Niedziele — powie­dział. — Oczywiście to nie jest sobota. Czemu miałaby to być sobo­ta? Sobota była wczoraj. Słowo daję, że dziś jest niedziela, napraw­dę. Co chce pani powiedzieć przez to, że straciła pani dzień? Ja go nie straciłem. Myślę, że z tym sprzedawaniem, to panią poniosło... Halo?

Warknął i odłożył słuchawkę.

Sprzedawcy telefoniczni! Powinno ich spotkać coś okrop­nego!

Nagle opadły go na chwilę wątpliwości. Dziś jest niedziela, nie­prawdaż? Rzut oka na niedzielne gazety uspokoił go. Jeśli niedziel­ny “Times" mówi, że to niedziela, można mieć absolutną pewność, że zbadał dokładnie to zagadnienie. A sobota była przecież wczo­raj. Oczywiście. Wczoraj była sobota, a on do końca życia nie zapo­mni tej soboty, jeśli tylko będzie pamiętał, czego ma nie zapo­mnieć.

Zorientowawszy się, że jest w kuchni, Newton postanowił zro­bić śniadanie.

Poruszał się po kuchni tak cicho, jak tylko potrafił, aby nie robić zbyt wielkiego hałasu i nie obudzić reszty mieszkańców i przekonał się, że każdy dźwięk jest głośniejszy ponad oczekiwanie. Starożytna lodówka miała drzwi zamykające się z trzaskiem gro­mu. Kuchenny kran kapał jak skoczek pustynny po zażyciu środka moczopędnego, ale wył przy tym jak stary pies. I niczego nie moż­na było znaleźć. Wreszcie, jak czyniła od zarania dziejów każda isto­ta ludzka zmuszona do zrobienia sobie śniadania na własną rękę w cudzej kuchni, Newton musiał się zadowolić nie słodzoną czarną rozpuszczalną kawą[84] .

Na kuchennym stole znajdował się kawałek mniej więcej pro­stokątnej, oprawnej w skórę spalenizny. Zdołał tylko odczytać sło­wa: Pni e y aknazwęglonej okładce. Ileż może sprawić jeden dzień, pomyślał. Zmienia coś z podręcznika ostatecznego w brykiet do rożna.

Jak właściwie ją dostali? Przypominał sobie człowieka pachną­cego dymem i noszącego nawet w ciemności okulary przeciwsło­neczne. I było coś jeszcze. Ludzie biegli... chłopcy na rowerach... nieprzyjemne brzęczenie... mała, niechlujna, gapiąca się twarz... Miał to wszystko w pamięci, niezupełnie zapomniane, ale zawsze wstrzymane na progu wspomnień, pamięć rzeczy, które się nie wy­darzyły[85].

Siedział, wpatrując się w ścianę, póki stukanie do drzwi nie sprowadziło go z powrotem na ziemię.

W progu stał mały, elegancki człowieczek w czarnym płaszczu przeciwdeszczowym. Trzymał tekturowe pudełko i uśmiechał się radośnie do Newtona.

— Pan... - zajrzał do kartki w dłoni - Pulzifer?

— Pulsifer - poprawił Newton. - To syczące S.

— Doprawdy, gorąco przepraszam - oświadczył człowieczek. -Widziałem to tylko napisane. Eee. No, więc. Wydaje się, że to jest przeznaczone dla pana i dla pani Pulsifer.

Newton popatrzył na niego obojętnie.

— Pani Pulsifer nie istnieje - oświadczył chłodno. Człowiek zdjął melonik.

— Och, jakże mi przykro - powiedział.

— Chciałem powiedzieć, że... no, jest moja matka - dodał New­ton. - Ale ona nie jest martwa, ona po prostu mieszka w Dorking. Nie jestem żonaty.

— To bardzo dziwne. List jest bardzo, eee, ścisły.

— Kim pan jest? - zapytał Newton. Miał na sobie tylko spodnie, a na progu było zimno.