— Wykonywaliśmy tylko nasze zadania - mruknął Crowley.

— Tak. I co? Mnóstwo ludzi na przestrzeni dziejów wykonywało tylko swoje zadania i spójrz, ile kłopotów narobili.

— Nie chcesz chyba powiedzieć, że powinniśmy teraz popróbo­wać Go powstrzymać?

— A co masz do stracenia?

Crowley chciał zacząć spór, ale zrozumiał, że brak mu argumen­tów. Nie miał już nic do stracenia, bo stracił wszystko, co mógł. Nie mogli mu zrobić już nic gorszego niż to, co i tak zamierzali. Wresz­cie był wolny.

Sięgnął pod siedzenie dżipa i znalazł łyżkę do opon. Nic nią nie zwojuje, ale nie zwojuje też niczym innym. Prawdę powiedziawszy, byłobyjeszcze o wiele straszniejsze, gdyby miał stawić czoło Szatano­wi, mając jakąś przyzwoitą broń. Bo w ten sposób miałby choć odro­binę nadziei, a to byłobyjeszcze gorsze.

Azirafal podniósł miecz, upuszczony przed chwilą przez Woj­nę, i z namysłem zważył go w dłoni.

—Jejku, całe lata upłynęły od chwili, gdy tego używałem -mruknął.

— Około sześciu tysięcy - przypomniał Crowley.

— Słowo daję, tak jest - powiedział anioł. - Cóż to był za dzień. Dobre, stare czasy.

— Niezupełnie - rzekł Crowley. Hałas był coraz większy.

— W owych czasach ludzie rozróżniali dobro od zła — wes­tchnął marzycielsko Azirafal.

— No, tak. Zastanów się nad tym.

— Ach. Tak. Za dużo wtrącania się w ich sprawy?

—Tak.

Azirafal uniósł miecz. Rozległ się łoskot, a miecz nagle rozpa­lił się jak sztaba magnezu.

— Wystarczy raz się nauczyć, jak to się robi i już nigdy nie zapo­minasz - zauważył. Uśmiechnął się do Crowleya. - Chciałem tylko powiedzieć - dodał - że jeśli się z tego nie wykaraskamy, to... za­wsze wiedziałem, że jest w tobie głęboko ukryta iskra dobroci.

— To się zgadza - rzekł gorzko Crowley. - A teraz rób, coś za­powiedział.

Azirafal wyciągnął dłoń.

— Miło było cię poznać - powiedział. Crowley ją przyjął.

— No to za następną okazję - odparł. -1... Azirafalu?

—Tak?

— Zapamiętaj sobie, wiedziałem, że w głębi duszy jesteś na tyle sukinsynem, że można cię lubić.

Usłyszeli szuranie nóg i rozepchnęła ich nieduża, ale dynamicz­na postać Shadwella, groźnie wymachującego gromową strzelbą.

— Wy, miętkie chłopaczki, wy byście nie potrafiliście ubić na­wet ściora w beczce - oświadczył. - Kogo teraz będziem bili?

— Szatana - powiedział po prostu Azirafal.

Shadwell kiwnął głową, jakby to nie było dla niego żadną nie­spodzianką, cisnął strzelbę na ziemię i zdjął kapelusz, ukazując czo­ło, które znano i którego obawiano się wszędzie, gdzie zbierali się awanturnicy uliczni.

— Tak i mnie się widziało - powiedział. - W takiem razie uży-jem mojej renki.

Newton i Anathema ujrzeli, jak cala trójka niepewnym kro­kiem oddala się od dżipa. Z Shadwellem w środku wyglądali jak stylizowane W.

— Co, u licha, oni zamierzają zrobić? - zapytał Newton. -1 co się dzieje... co się dzieje z nimi?

Płaszcze Azirafala i Crowleya rozpękły się wzdłuż szwów. Jeśli ma się pójść do boju, można równie dobrze zrobić to w prawdzi­wej postaci. Skrzydła rozwinęły się ku niebu.

Wbrew powszechnemu mniemaniu, skrzydła demonów są ta­kie same jak aniołów, choć często bywają lepiej utrzymane.

— Shadwell nie powinien iść z nimi! - zawołał Newton, chwiej­nie wstając na nogi.

— Co to jest shadwell?

— To mój sierż... to zadziwiający starzec, nigdy byś nie uwierzy­ła... Muszę mu pomóc!

— Pomóc mu? - zdziwiła się Anathema.

— Złożyłem przysięgę i tak dalej. - Newton zawahał się. - No, coś w rodzaju przysięgi. A on zapłacił mi za miesiąc z góry!

— Więc kim są tamci dwaj? Twoi przyjaciele... - zaczęła Ana­thema i zamilkła. Azirafal zwrócił się do niej profilem i twarz wreszcie się jej przypomniała.

—Już wiem, gdzie go spotkałam! - krzyknęła, opierając się o Newtona, bo ziemia skakała w górę i w dół. Chodź!

— Ale ma się wydarzyć coś okropnego!

—Jeśli mi uszkodził książkę, masz rację jak cholera!

Newton obmacał klapę marynarki i znalazł swą oficjalną szpi­lę. Nie wiedział, przeciw czemu mają stawać tym razem, ale nie miał niczego, prócz tej szpili. Pobiegli...

Adam rozejrzał się wokół. Popatrzył

w dół. Jego twarz przybrała wyraz

wykalkulowanej niewinności.

Był moment wewnętrznego konfliktu.

Ale Adam był na własnym terenie.

Zawsze i do końca na własnym terenie.

Poruszył jedną ręką

wokoło, w niewyraźnym

półokręgu.

* * *

...Azirafal i Crowley poczuli, że świat się zmienia. Nie było hałasu. Nie było szczelin w ziemi. Było tylko tak, jak było, nim zaczął się tworzyć wulkan potęgi Szatana, był powoli rozwiewający się dym i samochód wolno jadący aż do za­trzymania, z silnikiem głośno pracującym w wieczornej ciszy.

Był to stary, lecz dobrze utrzymany samochód. Ale nie meto­dą Crowleya, w której wgniecenia znikały na życzenie; ten wóz wy­glądał jak wyglądał - to się wiedziało instynktownie - ponieważ jego właściciel przez dwa dziesięciolecia spędzał wszystkie weeken­dy, robiąc wszystko, co według podręcznika należało robić w każ­dy weekend. Przed każdą podróżą obchodził go dokoła, spraw­dzał światła i liczył koła. Poważni ludzie, którzy palili fajki i nosili wąsy, napisali poważne instrukcje, podające, że tak należy czynić i tak on czynił, ponieważ sam był poważnym człowiekiem, który pali fajkę i nosi wąsy, i nie lekce sobie waży tego rodzaju zalecenia, bo gdyby tak je brać, do czego byśmy doszli? Ubezpieczenie miał wykupione na właściwą kwotę. Prowadził z szybkością mniejszą o trzy mile od dopuszczalnej, albo też czterdzieści mil na godzinę, zależnie od tego, która wartość była niższa. Nosił krawat nawet w niedziele.

Archimedes powiedział, że z dostatecznej długości dźwignią i wystarczająco masywnym miejscem, na którym mógłby stanąć, może świat z posad poruszyć.

Mógł, na przykład, stanąć na panu Youngu.

Otwarły się drzwiczki samochodu i ukazał się pan Young.

— Co tu się dzieje? - zapytał. - Adam? Adam?

Ale ONI pędzili w stronę bramy.

Pan Young popatrzył na zaszokowane zgromadzenie. Crowley i Azirafal mieli przynajmniej tyle przytomności umysłu, żeby zwinąć skrzydła.

— Co on teraz chciał zmalować? - westchnął, prawdę powie­dziawszy, nie oczekując odpowiedzi.

— Gdzie ten chłopiec się podział? Adam! Wracaj natychmiast! Adam rzadko kiedy robił to, czego żądał ojciec.

* * *

Sierżant Thomas A. Deisenburger otworzył oczy. Jedyną dziwną rzeczą w jego otoczeniu było to, że wydało mu się ono znajome. Na ścianie wisiało jego zdjęcie z liceum, a w szklance do mycia zębów stała jego maleńka amerykańska flaga, tuż koło szczoteczki. I był nawet jego malutki misio w swym malut­kim mundurze. Przez okno wpadało światło wczesnego popołudnia. Poczuł zapach szarlotki. Należała do rzeczy, których mu brako­wało najbardziej, gdy spędzał sobotnie wieczory daleko od domu. Zszedł po schodach. Matka stała przy kuchni, wyjmując potężną szarlotkę z piecyka.

— Cześć, Tommy - powiedziała. - Myślałam, że jesteś w Anglii.

— Tak, mamo, normatywnie jestem w Anglii, mamo, broniąc demokratyzmu, mamo — powiedział sierżant Thomas A. Deisenburger.

— To ładnie, kochanie - odrzekła matka. - Twój tata jest tam na Wielkim Polu wraz z Chester i Tedem. Ucieszą się, jak cię zobaczą.

Sierżant Thomas A. Deisenburger kiwnął głową.

Zdjął swój polowy hełm i swoją polową kurtkę i podwinął ręka­wy swej polowej koszuli. Przez chwilę miał minę bardziej zamyśloną, niż mu się to przytrafiło kiedykolwiek w życiu. Część jego myśli po­święcona była szarlotce.

— Mamo, jeśli na wypadek jakiejkolwiek ewentualeczności przy-połączenia przesłankującego sprzęgnięcie telefonoliczne z sierżan­tem Thomasem A. Deisenburgerem, mamo, to indywiduum znaj­dzie się...

— Przepraszam, Tommy?

— Powiedziałem, mamo, że jeśli ktokolwiek zadzwoni, to będę z tatą, Chester i Tedem na Wielkim Polu.