— Więc proszę zacząć - powiedziała.

— Dobrze. Na początku...

Błysnął piorun, uderzył w ziemię o parę metrów od Adama i tam pozostał - trzeszcząca kolumna, rozszerzona u podstawy, jak­by błyskawica napełniała niewidzialną formę. Ludzie cofnęli się pośpiesznie w stronę dżipa.

Błyskawica zniknęła i oto stał na jej miejscu młody człowiek, zbudowany ze złotego ognia.

— Ojej — powiedział Azirafal. - To on.

— Kto on? - spytał Crowley.

— Głos Boga - odrzekł Azirafal. - Metatron. ONI wytrzeszczyli oczy. Wreszcie odezwała się Pepper.

— Nie, nieprawda. Metatron jest zrobiony z plastiku i ma lase­rową armatę, i może się zmienić w helikopter.

— To, co mówisz, to kosmiczny megatron — powiedział słabym głosem Wensleydale. - Miałem takiego, ale głowa mu odpadła. My­ślę, że ten tutaj jest inny.

Obojętne spojrzenie pięknych oczu spoczęło na Adamie Youngu, a potem ostro zwróciło się w stronę betonu, który zaczął kipieć.

Z kotłującego się gruntu wyrosła postać, tak jak w pantomi­mie wyrasta król demonów, ale jeśli ta kiedykolwiek brała udział w pantomimie, to takiej, z której nikt nie wychodził żywy, a potem potrzebny był jeszcze kapłan, aby wypalić to miejsce do czysta. Nie­zbyt różniła się od poprzedniej postaci, z tą tylko różnicą, że jej płomienie były krwistoczerwone.

— Eee — powiedział Crowley, próbując wcisnąć się w siedzenie dżipa. - Cześć... Eee.

Czerwona istota rzuciła mu najkrótsze z możliwych spojrzeń, jakby przeznaczając go sobie do późniejszej konsumpcji, a następ­nie wpatrzyła się w Adama. Gdy się odezwała, jej głos przypominał milion much zrywających się do lotu.

Wybrzęczała słowo, które dla słuchających ludzi zabrzmiało jak odgłos pilnika trącego o kręgosłup.

Przemawiała do Adama, który odpowiedział:

— Hę? Nie. Już powiedziałem. Nazywam się Adam Young. -Obejrzał postać od stóp do głów. - A jak ty?

— Belzebub[83] - poinformował Crowley. - On jest Panem...

— Zźźiękuję ci, Crowley - powiedział Belzebub. — Późźźniej musssimy poważżżżnie porozzzmawiadźźźź.

— Eee - odparł Crowley - no widzi pan, zdarzyło się mianowi­cie, że...

— Ciszszszsza!

— Tak jest. Tak jest — pośpiesznie odrzekł Crowley.

— A więc, Adamie Young - zaczął Metatron - chociaż oczywiście winniśmy docenić twą dotychczasową pomoc, musimy jednak dodać, że Armageddon musi się rozpocząć teraz. Mogą nastąpić pewne chwilowe niedogodności, ale to w żadnym wypadku nie prze­szkodzi dobru ostatecznemu.

— Ach - szepnął Crowley Azirafalowi - to, co powiedział, ozna­cza, że mamy zniszczyć świat, żeby go ocalić.

— Jeźźźli idźźźie o to, co komu przeszszszkadzzza, pozzzostaje to jeszcze do decyzzzji - zabrzęczał Belzebub. - Ale musi zzzostadźźź zzzdecydowane terazzz, chłopcze. Takie jesssst twoje przezzznacze-nie. Tak zzzzostało napissssane.

Adam głęboko zaczerpnął powietrza. Natomiast widzowie ro­dzaju ludzkiego oddech wstrzymali. Crowley i Azłrafal już od pewne­go czasu zapomnieli o oddychaniu.

—Ja zupełnie nie widzę, dlaczego wszyscy i wszystko musi być spalone i w ogóle - powiedział Adam. - Miliony ryb i wielorybów, i drzew, i owców, i takich. I żeby chociaż z ważnego powodu. Tylko żeby wiedzieć, czyj gang lepszy. To tak jak my i Johnsonici. Ale nawet jak wygrasz, to tak naprawdę tego nie chcesz. To znaczy nie na za­wsze. Bo przecież zaczniesz znowu od początku. Wy będziecie ciągle wysyłać ludzi takich jak ci tam - pokazał palcem Crowłeya i Azirafa-la - żeby robili nieporządek ludziom. To już i tak ciężko być ludźmi, bez tego, żeby inni ludzie przychodzili i robili nieporządek.

Growley zwrócił się do Azirafala.

—Johnsonici? - spytał szeptem. Anioł wzruszył ramionami.

— Wczesna sekta heretycka, jak sądzę - powiedział. - Rodzaj gnostyków. Tak jak Ofici. -Jego czoło pokryło się zmarszczkami. -Czy może byli to Setyci? Nie, miałem na myśli Kollyridian. Ojej. Prze­praszam, były ich takie krocie, że trudno wszystkich spamiętać.

— Nieporządek robiony ludziom - mruknął Crowley.

— To bez znaczenia! -warknął Metatron. - Cały sens stworzenia Ziemi i Dobra, i Zła...

— Nie rozumiem, co jest tak fajnego w stworzeniu ludzi jako lu­dzi, a potem robieniu awantur, że się zachowują jak ludzie - prze­rwał surowo Adam. - A poza tym, gdybyście przestali mówić lu­dziom, że będzie ze wszystkim zrobiony porządek, jak już umrą, to by może spróbowali zrobić porządek, póki jeszcze żyją. Gdybym to ja tym rządził, to by spróbowałem zrobić ludzi, żeby żyli o wiele dłużej, jak ten stary Matuzalem. To by było znacznie ciekawsze i może zaczę­liby myśleć o takich rzeczach, jakie robią całemu obtoczeniu i eko­logii, bo jeszcze by tu byli za sto lat.

— Ach - powiedział Belzebub, wreszcie się uśmiechając. -Chceszszsz rzrzrządzidźdźdź śśświatem. To jużżżż podobniejszszsze do tego, co twój Oj...

—Już sobie o tym pomyślałem i nie chcę - przerwał znów Adam, odwracając się i zachęcająco kiwając głową do NICH. - To znaczy są takie, co by im było lepiej coś pozmieniać, ale jak pomyślę o ludziach przychodzących do mnie i chcących, żebym porządkował wszystko zawsze i usuwał wszystkie śmieci, i robił im więcej drzew, to co w tym wszystkim dobrego? To tak, jakby się robiło ludziom po­rządki w ich sypialniach za nich.

— Ty nigdy nie robisz porządku we własnej sypialni - odezwała się zza jego pleców Pepper.

— Nic nie mówiłem o mojej sypialni - rzekł Adam, pomyślawszy o pokoju, w którym dywan przestał być widoczny już od kilku lat. -Mówiłem o sypialniach w ogóle. Nie miałem na myśli mojej osobistej sypialni. To taka alanogia. To właśnie mówię.

Belzebub i Metatron spojrzeli po sobie.

— Do tego - kontynuował Adam - wystarczająco trudno jest stale wymyślać rzeczy dla Pepper i Wensleya, i Briana, żeby nie nudzili, więc nie chcę wcale więcej świata niż mam. Ale dziękuję za dobre chęci.

Twarz Metatrona zaczęła nabierać wyrazu właściwego wszyst­kim, którzy dostawali uczulenia po zetknięciu się ze sposobem ro­zumowania Adama.

— Nie możesz odmówić bycia tym, kim jesteś - odezwał się wreszcie. - Posłuchaj. Twoje urodzenie i przeznaczenie są częścią wielkiego planu. Sprawy muszą się rozegrać w taki sposób. Wszyst­kie decyzje zostały podjęte.

— Bunt jessst rzrzrzeczą piękną - powiedział Belzebub. - Ale są sssprawy przekraczające możżżliwość buntu. Musiszszsz zzzrozzzu-mieććć!

— Nie buntuję się przeciw niczemu - odparł Adam tonem rze­czowej perswazji. —Ja zwracam uwagę na różne sprawy. Mi się wy­daje, że nie można ludziom zarzucać, że zwracają uwagę na sprawy. Mi się wydaje, że dużo lepiej nie zaczynać się bić, a tylko popa­trzeć, co ludzie robią. Jeśli przestaniecie im robić nieporządek, to oni mogą zacząć myśleć jak trzeba i mogą przestać robić niepo­rządek ze światem. Nie mówię, że muszą - dodał skrupulatnie - ale że mogą.

— To jest bez sensu - oświadczył Metatron. - Nie możesz się sprzeciwiać wielkiemu planowi. Musisz pomyśleć. To jest zakodo­wane w twoich genach. Myśl.

Adam zawahał się.

Czarny, ukryty nurt był ciągle gotów wypłynąć na powierzch­nię, jego cichy szept mówił: tak, o to idzie, o to wszystko idzie, mu­sisz działać zgodnie z planem, bo jesteś jego częścią...

To był długi dzień. Adam był zmęczony. Ratowanie świata wy­czerpało siły jedenastoletniego ciała.

Crowley ukrył twarz w dłoniach.

— Przez jedną chwilę tutaj, tylko jedną chwilę, myślałem, że mamy szansę - powiedział. - On ich zaniepokoił. No, cóż, dobrze było, dopóki...

Nagle zauważył, że Azirafal wstał.

— Przepraszam - powiedział anioł. Wszyscy trzej popatrzyli na niego. - Ten wielki plan - powiedział - to byłby ten niewysłowiony plan, prawda?

Na chwilę zapadła cisza.

— To jest wielki plan - odparł zdecydowanie Metatron. -O tym dobrze wiesz. Ma być świat istniejący przez sześć tysięcy lat i zakończy się przez...

— Tak, tak, to oczywiście jest wielki plan - wtrącił się Azirafal. Mówił tonem uprzejmym i pełnym szacunku, ale z miną kogoś, kto właśnie zadał na politycznym wiecu krępujące pytanie i nie odczepi się, póki nie otrzyma odpowiedzi. — Pytałem tylko, czy jest również niewysłowiony. Po prostu chciałbym to jasno wie­dzieć.