— To bez znaczenia! —warknął Metatron. - To z pewnością jest to samo!

Z pewnością?, pomyślał Crowley. A więc naprawdę nie wiedzie­li. Zaczął szczerzyć zęby jak idiota.

— Dla was to też nie jest całkiem jasne? - pytał Azirafal.

— Nie jest nam dane rozumienie niewyslowionego planu -oświadczył Metatron — ale oczywiście wielki plan...

— Ale wielki plan może być maleńką cząstką ogólnego niewy-słowienia - wtrącił Crowley. - Nie możesz mieć pewności, z niewy-słowionego punktu widzenia, czy to, co się dzieje w tej chwili, jest czy nie jest ściśle tak, jak być powinno.

— Jezzzd napisssane! - ryknął Belzebub.

— Ale gdzie indziej może być napisane inaczej - wytknął Crow­ley. - Tam, gdzie nie możecie tego przeczytać.

— Większymi literami - zauważył Azirafal.

— Podkreślonymi — dodał Crowley.

— Dwukrotnie - podsunął Azirafal.

— Być może to nie jest po prostu próba dla świata - powiedział Crowley. — Może to być próba dla was także. Hmm?

— Bóg nie gra ze swymi lojalnymi sługami — oświadczył Meta­tron, ale w jego głosie słychać było niepokój.

— Whoooeee - powiedział Crowley. - Gdzieś ty był?

Oczy wszystkich zwróciły się na Adama. Wyglądało, że o czymś bardzo usilnie myśli. Aż wreszcie się odezwał:

— Nie rozumiem, co to ma za znaczenie, że jest coś napisane. W każdym razie nie wtedy, kiedy dotyczy to ludzi. Zawsze można to

przekreślić.

Przez lotnisko przeleciał powiew wiatru. Nad głowami zgro­madzone zastępy zafalowały jak miraż.

Nastąpiła cisza tego rodzaju, jaka mogła panować w dniu przed Stworzeniem.

Adam stał, uśmiechając się do tamtych dwóch, maleńka figur­ka stojąca dokładnie między Niebem i Piekłem.

Crowley schwycił Azirafala na rękę.

— Czy ty wiesz, co się zdarzyło? - syknął w podnieceniu. - Zo­stawiono go samemu sobie! Wyrósł na człowieka! Nie jest ani wcie­lonym Złem, ani wcielonym Dobrem, on jest właśnie... wcielonym człowieczeństwem...

A wtedy:

— Sądzę - powiedział Metatron - że będę musiał poprosić

o dalsze instrukcje.

—Ja takżżże - wyrzucił z siebie Belzebub. Z wściekłą miną zwrócił się ku Crowleyowi. — I będę musssiał zameldować o twoim udzzziale w tym wszszszszssstkim, tego możżżeszszsz być pewien. -Spojrzał płonącym wzrokiem na Adama. -1 nie wiem, co twój Oj­ciec powie...

Rozległ się gromowy huk. Shadwell, który od paru minut nie mógł sobie znaleźć miejsca z okropnego podniecenia, wreszcie na tyle opanował swe drżące palce, żeby pociągnąć za spust.

Kulki przeleciały przez miejsce, gdzie przed chwilą znajdował się Belzebub. Shadwell nigdy się nie dowiedział, jakie miał szczę­ście, że spudłował.

Niebo zafalowało, a potem stało się po prostu niebem. Wzdłuż horyzontu chmury zaczęły się rozpływać.

* * *

Milczenie przerwała madame Tracy.

— Czyż oni nie byli dziwni? — zapytała.

Nie miała na myśli: “czy oni nie byli dziwni"; tego, co miała na myśli, nigdy już nie potrafiła wyrazić inaczej, niż wrza­skiem, ale mózg ludzki posiada zadziwiające siły żywotne i powie­dzenie “czyż oni nie byli dziwni" było częścią błyskawicznego pro­cesu powrotu do zdrowia psychicznego. Za pół godziny madame Tracy będzie przekonana, że za dużo wypiła.

— Skończyło się, nie sądzisz? - zapytał Azirafal. Crowley wzruszył ramionami.

— Obawiam się, że nie dla nas.

— Nie myślę, żebyście musieli się dalej martwić - powiedział Adam sentencjonalnie. - Wiem wszystko o was dwóch. Nie martw­cie się.

Popatrzył na pozostałych ICH, którzy starali się nie wycofywać. Zamyślił się na chwilę, a potem powiedział:

— Tak czy tak, było za dużo robienia nieporządku. Ale mi się widzi, że wszyscy będą o wiele szczęśliwsi, jeśli o tym zapomną. Nie naprawdę zapomną, tylko nie będą pamiętać dokładnie. I wtedy możemy sobie pójść do domu.

— Ale przecież nie możesz tak tego zostawić! - zawołała Ana-thema, przepchnąwszy się do przodu. - Pomyśl o wszystkim, co możesz zrobić! O dobrych rzeczach.

— Na przykład? — spytał podejrzliwie Adam.

— Nooo... na początek możesz sprowadzić z powrotem wszyst­kie wieloryby.

Przechylił głowę na ramię.

— A to zatrzyma ludzi od ich zabijania, tak? Zawahała się. Dobrze by było móc powiedzieć: tak.

— A jeśli ludzie zaczną je zabijać, to o co poprosisz, żebym zro­bił? - dociekał Adam. - Nie. Widzę, że zaczynam się już w tym wszystkim połapywać. Raz zacznę się mieszać i nie będzie temu

końca. Mi się widzi, że jedyne rozsądne jest, żeby ludzie wiedzieli, że jak zabijają wieloryba, to mają martwego wieloryba.

— To dowodzi bardzo odpowiedzialnej postawy - powiedział Newton.

Adam uniósł jedną brew.

— To tylko rozsądek - powiedział. Azirafal poklepał Crowleya po plecach.

— Zdaje się, że jesteśmy ocaleni - powiedział. - Tylko sobie wy­obraź, co by mogło się zdarzyć, gdybyśmy obaj okazali się w pełni wykwalifikowani.

— Um - odparł Crowley.

— Czy twój wóz jest sprawny?

— Myślę, że będzie wymagał nieco pracy - przyznał Crowley.

— Myślałem, żebyśmy zabrali tych dobrych ludzi do miasta -rzekł Azirafal. -Jestem pewien, że madame Tracy należy się ode mnie porządny obiad. I jej narzeczonemu, oczywiście.

Shadwell popatrzył przez ramię, a potem na madame Tracy, triumfalnie uśmiechniętą.

— O kiem to un mówi? - zapytał. Adam podszedł do NICH.

— Uważam, że lepiej, byśmy poszli do domu - powiedział.

— Ale co się w końcu zdarzyło? - zapytała Pepper. - Znaczy, by­ło takie wszystko...

— To już bez znaczenia - stwierdził Adam.

— Ale mógłbyś tyle pomóc... - zaczęła Anathema, gdy podąża­li do rowerów. Newton łagodnie ujął ją za ramię.

— To nie jest dobry pomysł - powiedział. -Jutro jest pierwszy dzień reszty naszego życia.

— Wiesz - odrzekła - ze wszystkich oklepanych powiedzeń, któ­rych naprawdę nienawidzę, to stoi na pierwszym miejscu!

— Zadziwiające, prawda? - odparł uszczęśliwiony Newton.

— Dlaczego namalowałeś na drzwiach twego samochodu “Dick Turpin"?

— Prawdę powiedziawszy, to żart.

— Hmm?

— Bo gdziekolwiek się udaję, zatrzymuję ruch - wymamrotał z nieszczęśliwą miną.

Crowley ponuro spoglądał na kierownicę dżipa.

— Przykro mi z powodu samochodu - rzekł Azirafal. - Wiem, jak bardzo go lubiłeś. Może gdybyś się naprawdę dobrze skoncentrował...

— To nie będzie to samo - rzekł Crowley.

— Obawiam się, że masz rację.

— Miałem go od nowego, wiesz przecież. To już nie był dla mnie samochód, raczej coś w rodzaju trykotu na całe ciało. - Pociągnął nosem. — Co tu się pali? — zapytał.

Podmuch wiatru poderwał kurz i rzucił go znów na ziemię. Po­wietrze stało się ciężkie i gorące, uwięziwszy wszystkich tam obec­nych jak muchy w syropie.

Odwrócił głowę i popatrzył na przerażonego Azirafala.

— Przecież to się skończyło — powiedział. — Nie może się teraz wydarzyć! Ta... ta rzecz,ten właściwy moment, czy co tam... to prze­minęło! To się skończyło!

Ziemia zaczęła drżeć. Hałas był taki jak kolei podziemnej, ale nie przejeżdżającej. Raczej przybywającej.

Crowley na oślep mocował się z dźwignią biegów.

— To nie jest Belzebub! -wrzasnął głośniej, niż świszczał wiatr. -To On. Jego Ojciec! To nie Armageddon, to sprawa osobista! Ru­szaj, ty diabelski gracie!

Pod Anathema i Newtonem poruszyła się ziemia, odrzucając ich na chwiejący się beton. Z pęknięć zaczął się wydobywać żółty dym.

— Czuję się jak na wulkanie! - wrzasnął Newton. - Co to jest?

— Cokolwiek to jest, jest mocno rozgniewane — odrzekła Ana­thema.

W dżipie Crowley przeklinał. Azirafal położył mu dłoń na ra­mieniu.

— Są tutaj ludzie - powiedział.

— Tak - przyznał Crowley. - Oraz ja.

— Chciałem powiedzieć, że nie możemy dopuścić, aby to ich spotkało.

— Więc co... - zaczął Crowley i zamilkł.

— Chciałem powiedzieć, że gdy się nad tym zastanowić, okazuje się, że napytaliśmy już im dosyć kłopotów. Ty i ja. Przez całe lata. Ta­kim i innym sposobem.