Изменить стиль страницы

Ferguson podniósł głos i znowu otworzył usta, ale zamilkł i zatrzymał się gwałtownie na środku pokoju. Spojrzał na Cowarta, jakby starał się odzyskać spokój, który tak nieoczekiwanie go opuścił. Wydawało się, że starannie rozważa, co ma powiedzieć, zanim zaczął kontynuować.

– Wiedział pan, panie Cowart, że do dzisiaj rana mieliśmy szlaban? Wie pan, co to znaczy, prawda? – spytał Ferguson, wyraźnie starając się stłumić podniecenie brzmiące w głosie.

– Niech mi pan powie.

– Gubernator podpisał nakaz wykonania kary śmierci. Wszystkich nas trzyma się w celach przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, aż minie ważność nakazu lub egzekucja zostanie przeprowadzona.

– Co się stało tym razem?

– Facet dostał jeszcze trochę odroczenia. – Ferguson pokręcił głową. – Ale balansuje na skraju przepaści. Wie pan, jak to się wszystko odbywa. Najpierw składa się wszelkie apelacje w oparciu o sprawę. Potem przechodzi się do poważnych zagadnień, jak zgodność kary śmierci z Konstytucją. Albo uprzedzenia rasowe przysięgłych. To ostatnie jest tutaj niezwykle popularne. Stara się wybronić na tej podstawie. Próbuje się wymyślić coś nowego. Coś, na co nie wpadły jeszcze te wszystkie prawnicze umysły. A przez cały czas tik-tak, tik-tak. Czas ucieka.

Ferguson podszedł z powrotem do krzesła, usiadł ostrożnie i skrzyżował ręce na stole przed sobą.

– Wie pan, co się dzieje z duszą, jak ogłaszają szlaban? Cała zamarza. Jest się w pułapce i czuje się każde tyknięcie tego zegara, jakby był zainstalowany w sercu. Czujesz się, jakbyś to ty miał umrzeć, bo wiesz, że pewnego dnia przyjdą i zarządzą szlaban, bo na nakazie wykonania wyroku śmierci będzie widniało twoje nazwisko. To tak jakby cię zabijali, powoli, tak żeby krew kapała kropla po kropli, aż wykrwawisz się na śmierć. Wtedy wszyscy w celach śmierci dostają szału. Niech pan spyta sierżanta Rogersa, on panu powie. Najpierw rozlegają się gniewne wrzaski i krzyki, ale to trwa tylko kilka minut. Potem w celach śmierci zapada cisza. Niemal słychać, jak ci faceci pocą się z przerażenia. Nagle coś się zaczyna dziać, jakiś drobny hałas przerywa ciszę i wszyscy znowu zaczynają krzyczeć, inni wrzeszczą. Jeden facet wrzeszczał przez dwanaście godzin, aż umarł. Szlaban wyciska z człowieka wszystkie zdrowe zmysły, pozostawia jedynie nienawiść i szaleństwo. Tylko to zostaje. A w końcu cię wyprowadzają.

Ostatnie zdanie Ferguson wypowiedział bardzo cicho, po czym wstał i znowu zaczął chodzić po pokoju.

– Wie pan, czego tak nienawidziłem w Pachouli? Jej spokoju ducha. Tego, jak była przyjemna. Jak cholernie przyjemna i spokojna. – Ferguson zacisnął pięść. – Nienawidziłem tego, że wszystko tam ma swoje miejsce i działa bez zarzutu. Wszyscy się znają i dokładnie wiedzą, co przyniesie im życie. Wstają rano. Idą do pracy. Tak, proszę pana, nie, proszę pana. Wracają do domu. Piją drinka. Jedzą obiad. Włączają telewizor. Idą spać. Następnego dnia robią to samo. W piątek wieczorem idą na mecz. W sobotę jadą na piknik. W niedzielę do kościoła. Nie ma żadnej różnicy, czy jest się białym czy czarnym, tyle że biali kierują, a czarni noszą toboły, jak wszędzie na Południu. I nie cierpiałem, że wszystkim z tym dobrze. Chryste, jak im było dobrze z tym schematem. Odliczali kolejne dni, takie same jak wczoraj, takie same jak jutro. Rok po roku.

– A pan?

– Ma pan rację. Ja do tego nie pasowałem. Bo pragnąłem czegoś innego. Chciałem do czegoś dojść. Moja babcia była taka sama. Czarni w tamtej okolicy twierdzili, że jest zawziętą starą babą, która zadziera nosa, co to nie ona, mimo że mieszka w ubogiej chałupie bez bieżącej wody, a z tyłu ma zagrodę na kurczaki. Ci, którzy to zauważyli, tacy jak cholerny Tanny Brown, nie mogli znieść jej dumy. Nie mogli się pogodzić z tym, że przed nikim nie chyli czoła. Poznał ją pan. Czy zrobiła na panu wrażenie osoby, która ustępuje miejsca na chodniku, żeby ktoś mógł przejść?

– Nie.

– Przez całe życie walczyła. A gdy ja się pojawiłem i nie wpasowałem się w ich schemat, po prostu się do mnie dobrali.

Chciał ciągnąć dalej, ale Cowart mu przerwał.

– W porządku, Ferguson, dobrze. Powiedzmy, że to wszystko prawda. I powiedzmy, że napiszę artykuł. Kiepskie dowody. Niedokładne dochodzenie. Niekompetentny adwokat. Wymuszone zeznanie. To tylko połowa pana obietnicy. – Ferguson słuchał go teraz z pełnym skupieniem. – Chcę nazwisko. Prawdziwego mordercę, o którym pan wspomniał. Bez pieprzenia.

– Jaką mam gwarancję…

– Żadnej. Mój artykuł, w którym przedstawiona będzie moja relacja.

– Tak, ale tu chodzi o moje życie. Może moją śmierć.

– Żadnej gwarancji.

Ferguson usiadł i spojrzał na Cowarta.

– Co pan naprawdę o mnie wie? – spytał.

Pytanie zdziwiło Cowarta. Co wie?

– To co mi pan powiedział. Co inni mi powiedzieli.

– Wydaje się panu, że mnie pan zna?

– Może trochę.

Ferguson zrobił kpiącą minę.

– Myli się pan. – Zastanawiał się, jakby rozważając to, co przed chwilą powiedział. – Jestem taki, jakiego pan mnie widzi. Może nie jestem ideałem i może powiedziałem coś, czego nie powinienem był mówić, albo zrobiłem coś, czego nie powinienem był robić. Może nie powinienem tak wkurzyć całego miasteczka, że jak w mieście pojawił się sprawca zamieszania, tylko ja przyszedłem im do głowy i nawet nie zdając sobie z tego sprawy, pozwolili, żeby prawdziwy zabójca pojechał sobie spokojnie dalej.

– Nie rozumiem.

– Zrozumie pan. – Ferguson zamknął oczy. – Wiem, że potrafię być czasami przykry, ale człowiek powinien być taki, jaki jest, racja?

– Chyba tak.

– Widzi pan, tak właśnie stało się w Pachouli. W miasteczku pojawił się złoczyńca. Zatrzymał się na parę chwil i pozwolił, żeby to na mnie spadły wszystkie okruchy zła. – Roześmiał się na widok wyrazu twarzy Cowarta. – Spróbuję inaczej. Niech pan sobie wyobrazi faceta, bardzo złego faceta, który jedzie samochodem na południe i zjeżdża z autostrady do Pachouli. Zatrzymuje się tuż obok szkoły, pod drzewem, może żeby zjeść hamburgera z frytkami. Zauważa młodą dziewczynę. Udaje mu się ją namówić, żeby wsiadła do samochodu, ponieważ ma dość przyzwoity wygląd. Był pan tam. Nic trudnego, żeby w ciągu kilku minut znaleźć się na bagnach, gdzie panuje jedynie cisza i spokój. Załatwia ją tam i jedzie dalej. Wyjeżdża stamtąd na zawsze i nie myśli o tym, co zrobił, dłużej niż przez minutę czy dwie, a i to jedynie po to, żeby sobie przypomnieć, jakie to było wspaniałe uczucie pozbawić tę dziewczynkę życia.

– Niech pan mówi dalej.

– Facet jedzie zygzakami na południe stanu. Rozrabia trochę w Bay City. Trochę w Tallahassee. W Orlando. W Lakeland. W Tampa. Aż do Miami. Uczennica. Para turystów. Kelnerka w barze. Problem polega na tym, że jak dociera do metropolii, jest zbyt nieostrożny i wpada. Wpada porządnie, po samą szyję. Za morderstwo. Mówi to panu coś?

– Zaczyna. Niech pan mówi dalej.

– Sprawa ciągnie się w sądzie przez kilka lat i w końcu facet ląduje tutaj w celi śmierci. I co się tu okazuje? Dowcip wszech czasów. Największy żart, jaki sobie można wyobrazić. Facet siedzący w celi obok czeka na wykonanie wyroku za przestępstwo, które on sam popełnił i prawie o nim zapomniał, bo było tyle innych, cholernych przestępstw, że już mu się pomieszały w głowie. Niemal pęka ze śmiechu. Tylko że dla faceta z celi obok to wcale nie jest takie śmieszne, mam rację?

– Chce mi pan powiedzieć, że…

– Tak, panie Cowart. Mężczyzna, który zabił Joanie Shriver, siedzi tutaj, w celi śmierci. Słyszał pan o facecie, który nazywa się Blair Sullivan?

Cowart oddychał przerywanie. To nazwisko eksplodowało mu w głowie jak pocisk.

– Słyszałem.

– Każdy słyszał o Sullivanie, racja, Panie Dziennikarzu?

– Racja.

– To właśnie on ją załatwił.

Cowart poczuł, jak czerwienieje mu twarz. Chciał poluzować krawat, wystawić głowę za jakieś okno, stanąć gdzieś na wietrze, zrobić cokolwiek, co dałoby mu trochę powietrza.