Изменить стиль страницы

– Przyrzekasz?

– Jasne.

– Wiesz, że teraz pojawi się tu jeszcze więcej plotek?

– Wiem.

Odłożyła słuchawkę, zostawiając Matthew Cowarta samemu sobie. Pokój wokół niego wypełnił się makabrycznymi pomysłami i przerażającymi wyjaśnieniami. Ford, a nie merkury. Zielony, a nie brązowy. Murzyn, a nie biały. Ten człowiek, a nie tamten.

– Nie bardzo mogę to pojąć, ale masz pan szczęście, chłopie – powiedział jowialnie sierżant Rogers głosem nie zdradzającym żadnych śladów wczesnej godziny.

– Jak to?

– Pan Sullivan mówi, że pana przyjmie. Nieźle by się wkurzył facet z „Tampa”, który tu był w zeszłym tygodniu. Nie chciał go widzieć. I ci wszyscy cholerni prawnicy, którzy usiłowali się dostać do Sullivana, też by się nieźle wkurzyli. Ich też nie chce widzieć. Właściwie zgadza się tylko na kilku psychiatrów, których przysyła FBI. Wie pan, ci chłopcy badający seryjne morderstwa. I przypuszczam, że powód jest prosty: żaden z tych cholernych prawników nie może wystawić papierów, iż jest niepoczytalny i żeby sąd przyjął jego apelacje. Mówiłem panu, że pan Sullivan to niesamowity facet?

– Niech mnie piorun trzaśnie – ucieszył się Cowart.

– Nie, to na pewno jego trzaśnie. Ale to nie nasza sprawa, mam rację?

– Zaraz przyjadę.

– Niech pan się nie spieszy. Proszę mi wybaczyć, ale jak przeprowadzamy Sullivana, podejmujemy pewne środki ostrożności. Przynajmniej od dziewięciu miesięcy, bo napadł na jednego ze strażników pilnujących prysznica i odgryzł mu ucho. Stwierdził, że mu smakowało. Powiedział, że zjadłby mu całą głowę, gdybyśmy go nie odciągnęli. Taki właśnie jest Sully.

– Po co to zrobił?

– Ten strażnik powiedział mu, że zwariował. Niby nic takiego. Tak jak pan by powiedział swojej żonie: „Chyba zwariowałaś, żeby kupować tę sukienkę”. Albo jakby pan powiedział sam do siebie: „Chyba zwariowałem, żeby na czas płacić podatek”. Brzmi jak nic poważnego, prawda? Ale w przypadku Sullivana okazało się to cholernie niewłaściwym słowem. I bęc! Już siedział na tym facecie i gryzł go jak jakiś kundel. Ten facet, na którego się rzucił, był chyba ze dwa razy większy od niego. Nie sprawiło mu to żadnej różnicy. Tarzali się po podłodze, krew tryskała na wszystkie strony, a facet wrzeszczał przez cały czas: „Złaź ze mnie, pieprzony skurwysynu!” Oczywiście jedyną reakcją Sully’ego było to, że natarł jeszcze mocniej. Musieliśmy go potraktować pałkami i pozwolić mu ochłonąć przez kilka miesięcy w „norze”. Moim zdaniem to jednak to słowo; od niego się zaczęło. To tak jakby pociągnąć za spust i gość wypalił. Czegoś mnie to nauczyło. Wszystkich tutaj czegoś to nauczyło. Trochę bardziej trzeba uważać, jakich słów używamy. Wydaje mi się, że Sully bardzo zwraca uwagę na słownictwo. – Rogers przerwał i w powietrzu przez chwilę panowała cisza. – No to teraz ten – dodał.

Towarzyszył Cowartowi młody strażnik ubrany w szary mundur, nic nie mówiąc prowadził wzdłuż białego korytarza wypełnionego blaskiem światła słonecznego wpadającego przez szereg wysokich okien umieszczonych poza czyimkolwiek zasięgiem. Światło sprawiało, że obraz otaczającego świata był zamglony i niewyraźny. Po drodze reporter próbował zacząć jasno myśleć. Wsłuchiwał się w stukot butów na wypolerowanej podłodze. Miał swoją własną technikę wyłączania się, gdy próbował nie myśleć absolutnie o niczym; nie wyobrażać sobie mającej nastąpić rozmowy, zapomnieć o innych artykułach, jakie napisał, i o osobach, które znał; o wszystkim. Pragnął pozbyć się wszelkich szczegółów tkwiących w umyśle i stać się jak czysta bibuła, wchłaniająca każdy dźwięk i obraz towarzyszące wydarzeniu, które miało nastąpić.

Gdy szli wzdłuż korytarza i mijali parę podwójnych, zamykanych na klucz drzwi, liczył rozbrzmiewające kroki strażnika. Gdy doliczył niemal setki, weszli do hallu ze schodami i podestami prowadzącymi na piętra, gdzie znajdowały się cele, strzeżone przez dwóch strażników zamkniętych w oszklonej budce. W miejscu gdzie krzyżowały się wszystkie ścieżki hallu, znajdowała się druciana klatka. Pośrodku klatki ustawiony był jeden stół z szarej stali i dwie ławki. Sprzęty były przynitowane do podłogi. Po jednej stronie do brzegu stołu zamontowana była metalowa obręcz. Przez jedyne istniejące wejście wprowadzono Cowarta do klatki i dano znak, żeby zajął miejsce po przeciwnej stronie niż miejsce z obręczą.

– Ten sukinsyn zaraz tu będzie. Proszę poczekać – powiedział strażnik. Odwrócił się i szybko wyszedł z klatki znikając na schodach, a następnie na jednym z podestów.

Za niedługą chwilę rozległo się walenie do jednych z drzwi prowadzących do hallu. Następnie przez interkom rozległ się głos:

– Środki bezpieczeństwa! Wchodzi pięć osób!

Rozległ się tępy odgłos zwalniania elektronicznego zamka i Cowart ujrzał sierżanta Rogersa ubranego w kurtkę bojową i w kask, wprowadzającego do hallu całą grupę. Pomarańczowy blezer więźnia przesłaniało dwóch strażników po obu jego stronach i jeden z tyłu. Zastęp szybkim krokiem wszedł prosto do klatki.

Blair Sullivan miał stopy i dłonie skute razem kajdanami. Otaczający go mężczyźni maszerowali z wojskową dokładnością, równomiernie stąpając cicho po podłodze, podczas gdy on na wpół kuśtykał pomiędzy nimi jak dziecko, które za wszelką cenę próbuje dotrzymać kroku paradzie z okazji Czwartego Lipca.

Był chudy jak szkielet, niewysoki, miał fioletowo-czerwone tatuaże, które wiły się po wyblakłej, białej skórze obydwu przedramion, i czarną czuprynę przyprószoną siwizną. Ciemne oczy szybko kodowały wszystko wokół – klatkę, strażników i Matthew Cowarta. Jedna powieka wydawała się lekko drgać, jakby obydwie gałki oczne pracowały niezależnie od siebie. Była w nim jakaś nonszalancja; w jego uśmiechu, w niedbałej postawie, gdy sierżant ostrożnie odpinał łańcuch kajdan od stóp więźnia… Niemal jakby siłą woli potrafił sam zrzucić okowy. Strażnicy, którzy pilnowali go po bokach, stali w pozycji bojowej z przygotowanymi pałkami. Więzień uśmiechał się do nich przyjacielsko-kpiącym uśmiechem. Sierżant następnie przeciągnął łańcuch przez obręcz na brzegu stołu i przymocował go do potężnego, skórzanego pasa obejmującego mężczyznę w talii.

– Siadaj – rozkazał szorstko.

Trzej strażnicy szybko odstąpili od więźnia, a on usiadł swobodnie na stalowej ławce. Skupił wzrok na oczach Cowarta. Na ustach więźnia wciąż majaczył delikatny uśmiech, ale oczy zwęziły się i przyglądały badawczo.

– W porządku – powiedział znowu sierżant. – Może być.

Wyprowadził strażników z klatki, zatrzymując się, żeby zamknąć ją dokładnie.

– Nie lubią mnie – powiedział Blair Sullivan z westchnieniem.

– Dlaczego?

– Z powodów dietetycznych – odpowiedział wybuchając gwałtownym śmiechem. Śmiech w kilka sekund przeszedł w charkot, po czym zmienił się w dźwięk przypominający kaszel. Sullivan wyjął z kieszeni koszuli paczkę papierosów i pudełko drewnianych zapałek. Musiał w tym celu pochylić się w stronę stołu i na wpół zgiąć na ławce, gdy podpalał papierosa, gdyż zasięg ramion miał ograniczony łańcuchem, którym przykute były jego ręce.

– Oczywiście wcale nie muszą mnie lubić, żeby mnie zabić. Czy nie będzie panu przeszkadzało, jak zapalę? – spytał Cowarta.

– Nie, proszę bardzo.

– Nie wydaje się to panu trochę śmieszne?

– Co?

– Skazaniec palący papierosa. Ludzie na całym świecie tak cholernie starają się rzucić palenie, a w przypadku mieszkańców celi śmierci palenie jednego papierosa za drugim jest sprawą naturalną. Do diabła, chyba jesteśmy najlepszymi klientami RJ. Reynoldsa. Pewnie byśmy poddali się każdemu złemu czy niebezpiecznemu nałogowi, gdyby tylko nam było wolno. Ale wolno nam jedynie palić. Nie, żeby którykolwiek z nas specjalnie przejmował się rakiem płuc, chociaż przypuszczam, że gdyby któryś się mocno rozchorował, tak naprawdę porządnie, śmiertelnie, to władze stanowe nie byłyby zbyt skłonne posadzić mu tyłka na krześle. Władze stanowe, Cowart, są wrażliwe na tym punkcie. Nie chcą przeprowadzać egzekucji na nikim, kto jest chory na ciele lub umyśle. O nie. Chcą, żeby ludzie, których smażą, byli w dobrej kondycji fizycznej i zdrowi umysłowo. Kilka lat temu w Teksasie było pełno zamieszania, gdy władze stanowe chciały uśmiercić jakiegoś biedaczynę, który dostał ataku serca, gdy podpisano decyzję o wykonaniu egzekucji. Została odłożona do czasu, aż facet o własnych siłach mógł udać się na śmierć. Nie chcieli go wwozić do komory na jakimś wózku szpitalnym, o nie. To by obraziło szlachetne uczucia ludzi o czystych sumieniach i dobrych sercach. Jest też świetny przykład jakiegoś gangstera z Nowego Jorku z lat trzydziestych. Jak znalazł się w celi śmierci, zaczął jeść bez opamiętania. Był gruby, a tam tył jeszcze bardziej. Był grubszy i grubszy, i grubszy, i grubszy, i grubszy. Obżerał się chlebem, ziemniakami i makaronem, aż niemal wychodziły mu uszami. Wie pan, skrobia. Wymyślił sobie, że uniknie krzesła tyjąc tak, że nie będzie w stanie się w nim zmieścić! Fantastyczne. Problem w tym, że nie do końca mu się udało. Musieli go tam wcisnąć, ale, do cholery, jakoś się wpasował. Zakpił sam z siebie, czy jak? Kiedy już z nim skończyli, wyglądał pewnie jak prosiak z rożna. Niech mi pan powie, gdzie w tym wszystkim logika? Co?