Изменить стиль страницы

– Wszystko jedno. Tylko niech się pan postara.

– W porządku, panie Cowart. Niech pan zadzwoni do mnie rano, postaram się mieć już dla pana gotową odpowiedź.

Obydwaj wyszli w milczeniu przez bramę więzienia. Przez chwilę stali w hallu przed drzwiami. Następnie Rogers wyszedł z Cowartem na światło dzienne. Reporter zauważył, jak wartownik osłania ręką oczy i patrzy na palące słońce na bladobłękitnym niebie. Sierżant stał wdychając czyste powietrze; zamknął na chwilę oczy, jakby próbował zrekompensować świeżym powietrzem ograniczoną przestrzeń budynku. Następnie potrząsnął głową i bez słowa wrócił do więzienia.

Cowart pomyślał, że Ferguson miał rację. Każdy słyszał nazwisko: Blair Sullivan.

Floryda w jakiś dziwny sposób wydaje morderców niezwykłego kalibru; zło, podobnie jak powyginane mangrowce, które rosną na nasączonej słoną wodą, piaszczystej glebie nad oceanem, zapuszcza korzenie w ten stan i wgryza się w głąb. A ci, którzy stamtąd nie pochodzą, wydają się przyciągani z zatrważającą siłą w stronę Florydy, jakby wiedzeni jakimś niezwykłym zakłóceniem w prawach grawitacji ziemskiej, kontrolowanym przez przypływy i straszne żądze ludzkie. Nadaje to temu stanowi coś w rodzaju powszechnego obycia ze złem; zrezygnowana akceptacja szaleńca, który otwiera ogień z karabinu maszynowego w barze szybkiej obsługi, czy nabrzmiałych ciał przemytników narkotyków w Everglades, które oblazło robactwo. Zboczeńcy, wariaci, płatni mordercy, zabójcy motywowani szaleństwem, emocjami lub pozbawieni jakiegokolwiek powodu czy uczucia, wydaje się, że wszyscy jakoś trafiają na Florydę.

Blair Sullivan też jechał na południe. Przyznał się do zabicia w drodze do Miami dwunastu osób. Ofiary były czysto przypadkowe; po prostu osoby, które akurat znalazły się w pobliżu. Nocny stróż przydrożnego motelu, kelnerka w kawiarni, ekspedient w małym sklepiku, para starszych turystów, którzy zmieniali koło na poboczu drogi. To, co było tak przerażającego w tych morderstwach, to ich zupełnie ślepe wykonanie. Niektóre ofiary zostały obrabowane. Inne zgwałcone. Jeszcze inne zabite bez żadnych widocznych powodów, czy też z jakiegoś niezgłębionego powodu; jak ekspedient na stacji benzynowej, który dostał strzał poprzez kabinę ochronną, nie dlatego że był to napad rabunkowy, ale dlatego że zbyt wolno rozmieniał banknot dwudziestodolarowy. Sullivana aresztowano w Miami kilka minut po tym, jak rozprawił się z młodą parą, która całowała się na nieuczęszczanej drodze. Dobrze się z nimi zabawił, gdyż najpierw związał nastoletniego chłopaka, żeby sobie popatrzył, jak gwałci jego dziewczynę, a potem pozwolił dziewczynie obejrzeć, jak podcina chłopakowi gardło. Gdy dostrzegł go stanowy policjant konny patrolujący teren, ciął nożem ciało dziewczyny. „Miałem pecha”, powiedział Sullivan sędziemu, arogancki, bez cienia skruchy na wieść o wyroku. „Jakbym był trochę szybszy, tego policjanta też bym dostał”.

Cowart wykręcił u siebie w pokoju numer telefonu i po kilku chwilach połączył się z działem miejskim „The Miami Journal”. Poprosił z Edną McGee, reporterką, która zajmowała się procesem i skazaniem Sullivana. Zanim podniosła słuchawkę, przez chwilę słychać było w telefonie muzykę.

– Cześć, Edna.

– Matty? Gdzie jesteś?

– W Starkę, w jakimś motelu za dwadzieścia dolców za noc; próbuję dojść z tym wszystkim do ładu.

– Jak już ci się to uda, daj mi znać, dobrze? No i jak tam materiał? W całej sali redakcyjnej słychać plotki, że trafiłeś na coś naprawdę sensacyjnego.

– Całkiem nieźle.

– Ten facet naprawdę zabił dziewczynkę, czy jak?

– Nie wiem. Jest sporo niejasności. Gliniarze nawet przyznali się, że go pobili, zanim udało im się wyciągnąć przyznanie do winy. Oczywiście nie tak dotkliwie, jak on twierdzi, ale zawsze.

– Poważnie? Nieźle brzmi. Wiesz, nawet najbardziej niewinne wymuszenie powinno sprawić, że sędzia odrzuciłby to zeznanie. Jeśli gliniarze przyznają się, że kłamali, choćby trochę, uważaj.

– To właśnie nie daje mi spokoju, Edna. Niby dlaczego mieliby przyznać się, że go bili? Na pewno w niczym im to nie pomoże.

– Matty, wiesz tak samo dobrze jak ja, że gliniarze to najbardziej kiepscy kłamcy na świecie. Jak tylko próbują kłamać, natychmiast wpadają w tarapaty. Wszystko obraca się przeciw nim. Po prostu nie leży to w ich naturze. I w końcu mówią prawdę. Nie można rezygnować, trzeba bez przerwy zadawać pytania. W końcu zawsze się przyznają. Dobra, co mogę dla ciebie zrobić?

– Blair Sullivan.

– Sully? A to dopiero ciekawe. Co on ma z tym wszystkim wspólnego?

– Jego nazwisko padło w dość dziwnej sytuacji. Nie za bardzo mogę o tym rozmawiać.

– Bez przesady. Powiedz mi.

– Przestań, Edna. Jak tylko dowiem się czegoś na pewno, tobie powiem pierwszej.

– Przysięgasz?

– Oczywiście.

– Na co przysięgasz?

– Edna. Daj spokój.

– No już dobrze. Dobrze. Blair Sullivan. Sully. Jezu. Wiesz, że mam dość liberalne poglądy, ale ten facet to coś niesamowitego. Wiesz, do czego zmusił tę dziewczynę, zanim ją zabił? Nie umieściłam tego w felietonie. Nie mogłam. Jak przysięgli to usłyszeli, jeden zwymiotował w loży. Musieli zrobić przerwę, żeby posprzątać. Jak już obejrzała, jak jej chłopak wykrwawił się na śmierć, Sully zmusił ją, żeby się schyliła i…

– Nie chcę tego słuchać – przerwał Cowart.

Kobieta po drugiej stronie zamilkła gwałtownie. Po chwili spytała:

– To co chcesz wiedzieć?

– Możesz powiedzieć mi, jak przebiegała jego marszruta na południe?

– Jasne. Dzienniki określiły ją jako Wędrówkę Śmierci. Była całkiem nieźle poparta dowodami. Zaczął od zabicia swojej gospodyni w Luizjanie, pod Nowym Orleanem, potem prostytutki w Mobile, w Alabamie. Przyznał się, że zadźgał nożem jakiegoś marynarza w Pensacola, jakiegoś faceta, którego spotkał w barze dla pedałów, i rzucił jego zwłoki na stertę śmieci, potem…

– Kiedy to było?

– Mam to zapisane. Poczekaj, notatki są w dolnej szufladzie. – Matthew Cowart usłyszał trzask słuchawki odkładanej na biurko i dotarły do niego odgłosy otwieranych i zamykanych szuflad. – Znalazłam. Czekaj. Mam. Gdzieś pod koniec kwietnia, najpóźniej na początku maja, zaraz jak przekroczył granicę naszego Słonecznego Stanu.

– I co potem?

– Wciąż powoli posuwał się na południe stanu. To nieprawdopodobne. Listy gończe w trzech stanach, rysopisy, ulotki FBI z jego zdjęciem, biuletyny komputerowe NCIC. I nikt go nie przyuważył. Przynajmniej nikt żywy. Do Miami dotarł pod koniec czerwca. Spranie tej całej krwi z ubrań musiało mu zająć dużo czasu.

– A co z samochodami?

– Posługiwał się trzema, wszystkie kradzione. Chevroletem, merkurym i oldsmobilem. Po prostuje porzucał i nagrywał sobie coś nowego. Kradł tablice rejestracyjne i robił podobne numery. Zawsze wybierał mało charakterystyczne samochody, takie zupełnie nudne, nie zwracające uwagi. Twierdził też, że zawsze przestrzegał ograniczenia szybkości.

– Gdy wjechał na teren Florydy, jaki miał samochód?

– Poczekaj. Sprawdzę w notesie. Wiesz, że jest jakiś facet, z „Tampa Tribune”, który chce napisać o nim książkę? Próbował się z nim zobaczyć, ale Sully po prostu go wyrzucił. Słyszałam od oskarżycieli, że nie chciał z nim gadać. Cały czas szukam. Zrezygnował ze wszystkich prawników, wiedziałeś? Chyba się pożegna z tym padołem przed końcem roku. Gubernator tak się niecierpliwi, żeby podpisać na Sully’ego nakaz wykonania egzekucji, że ręka sama lgnie mu do pióra. Mam; brązowy merkury monarch.

– Nie ford?

– Nie. Ale merkury jest prawie taki sam. Taka sama karoseria, taka sama linia. Łatwo je pomylić.

– Jasnobrązowy?

– Nie, ciemny.

Cowart głęboko wciągnął oddech. Pasuje, pomyślał.

– No, Matty, powiesz mi, o co w tym wszystkim chodzi?

– Sprawdzę parę rzeczy i ci powiem.

– Zmiłuj się, Matty. Nie cierpię, jak czegoś nie wiem.

– Skontaktuję się z tobą.