Изменить стиль страницы

Porucznik przyłożył rewolwer do głowy, czując chłodny metal broni niczym kostki lodu przykładane, by zlikwidować migrenę. Wyobraźnia zaczęła pracować szybciej. Spojrzał na Fergusona.

– Kim byłeś? – spytał, jak gdyby morderca mógł mu jeszcze odpowiedzieć.

Odwrócił się od nieruchomego ciała i z powrotem ruszył do miejsca, w którym zostawił ranną Shaeffer i towarzyszącego jej Cowarta. Spojrzał jeszcze raz przez ramię upewniając się, że Ferguson leży wciąż nieruchomo, że pozostał tam przygwożdżony przez nieubłagane objęcia śmierci. Wydawało się, jakby nie wierzył, że śmierć jest naprawdę ostateczna. Szedł wolno, po raz pierwszy w tym dniu uświadamiając sobie, że światło pokonało mroki lasu. Pasma dziennego światła przebijały się przez gęsty sufit gałęzi. Porucznik poczuł się trochę niezręcznie. Nagle i niespodziewanie dla siebie wolał skryć się w cieniu. Po jakichś dziesięciu minutach dotarł do polanki, gdzie pozostawił Shaeffer i Cowarta.

Reporter spojrzał uważnie na powracającego porucznika. Wcześniej musiał zdjąć kurtkę i okrył nią młodą policjantkę, która zbladła i dygotała z zimna, mimo wzmagającego się upału. Krew z pokiereszowanego łokcia zabarwiła ubranie na czerwono. Dziewczyna zachowała przytomność, lecz wciąż walczyła z szokiem.

– Słyszałem strzały – odezwał się Cowart. – Co się stało? Brown westchnął szorstko.

– Umknął mi – odparł.

– Co?! – wybuchnął Cowart.

– Złapcie go – zajęczała Shaeffer, skręcając się w spazmie bólu i złości.

– Przechodził przez wodę – tłumaczył Brown. – Próbowałem z daleka, ale…

– Umknął? – Cowart nie mógł uwierzyć.

– Zniknął. Zagłębił się dalej w bagno. Mówiłem wam, co się stanie, jeśli tam dotrze. Nigdy się go nie znajdzie.

– Trafiłem go przecież – poskarżył się Cowart. – Jestem pewien, że go trafiłem.

Policjant nie odpowiedział.

– Trafiłem go – nalegał reporter.

– Tak. Trafiłeś go – potwierdził miękko Brown.

– A więc co, jakie… – Cowart zaczął wyrzucać z siebie bezładnie. Wtem przerwał i utkwił wzrok w policjancie.

Tanny Brown poruszył się niecierpliwie pod uważnym spojrzeniem reportera, jak gdyby zaskoczono go, zadając trudne pytanie. Parę sekund trwało, zanim pozbierał się do kupy i rzekł:

– Musisz ją zabrać do miasta. Sprowadź pomoc. Rana nie jest najgorsza, ale dziewczyna potrzebuje natychmiastowej pomocy.

– A ty?

– Ja muszę tam wrócić. Rozejrzę się jeszcze raz. Potem dołączę do was.

– Ale…

– Jak wrócimy do Pachouli, napiszę formalny raport i złożymy oskarżenie. Wsadzimy jego dane do narodowego systemu komputerowego. Wtajemniczymy w sprawę FBI. Idź i napisz swój artykuł.

Cowart nadal nie spuszczał Browna z oczu, próbując przeniknąć jego myśli.

– Umknął – powtórzył chłodno Brown.

Właśnie wtedy Cowart zrozumiał. Szok i wściekłość targnęły nim równocześnie. Jego spojrzenie stało się jeszcze ostrzejsze.

– Zabiłeś go – wycedził przez zęby. – Słyszałem strzały. Tanny Brown milczał.

– Zabiłeś go – powtórzył reporter.

Brown potrząsnął przecząco głową. Powiedział cicho:

– Zrozum coś, Cowart. Jeśli on tam umrze, nikt nigdy się nie dowie o Wilcoxie ani o pozostałych. Po prostu sprawa się skończy i nikt nie będzie się dopytywał o Fergusona. Będzie im zależało jedynie na tobie i na mnie. Policjant i jego prywatna wendeta, i dziennikarz próbujący uratować swoją karierę. Nikt nie będzie chciał słuchać o podejrzeniach, teoriach, dowodach poszlakowych. Będą chcieli wiedzieć, dlaczego tu przyszliśmy i zabiliśmy niewinnego człowieka. Niewinnego człowieka. Rozumiesz? Niewinnego człowieka. Jeżeli natomiast ucieknie…

Cowart spojrzał przeciągle na policjanta i pomyślał, że sprawa właśnie się skończyła. Ale nie. To się nigdy nie skończy. Westchnął głęboko.

– Ucieknie winowajca – dokończył za detektywa.

– Zgadza się.

– Zatem wszystko trwa dalej. Ludzie prowadzą poszukiwania. Odpowiedzi…

– Ludzie szukają odpowiedzi. Ty ich dostarczasz. Ja ich dostarczam.

Cowart wciągnął głęboko powietrze.

– On nie żyje. Zabiłeś go…

Brown spojrzał poważnie na Cowarta.

– … Zabiłem go – kontynuował reporter. Zawahał się, po czym dodał coś bardzo oczywistego. – Zabiliśmy go.

Cowart ponownie wziął głęboki oddech. Myśli kłębiły mu się w głowie. Czuł, jak dookoła potęguje się niemiłosierny upał. Przypomniał sobie twarz Fergusona, a następnie śmiech Blaira Sullivana: Czy ciebie też zabiłem, Cowart? Zaprzeczył w myślach, mając nadzieję, że się nie myli. W burzy wspomnień przypomniał sobie własną rodzinę, własne dziecko, zamordowane dziecko, dzieci, które zniknęły, i wszystko co się dotychczas wydarzyło. Pomyślał, że to koszmar. Powiedz prawdę, a zostaniesz ukarany, skłam, a wszystko ułoży się dobrze. Doznał nieprzyjemnego uczucia, jakby zsuwał się po stromej skarpie, nie mając się czego chwycić. Sam sobie jednak wybrał to wzniesienie. Zbierając resztki energii wyobraził sobie, że wbija hak w granitową skałę, ratując się przed upadkiem. Możesz z tym żyć, sam, powiedział sobie w duchu, a następnie spojrzał na Tanny’ego Browna zajętego sprawdzaniem opatrunku na ręku Andrei Shaeffer i zrozumiał, że się mylił. Będą wspólnie dzielić ten koszmar. Spojrzał na leżącą dziewczynę. Przynajmniej jej rana się zagoi.

– Nie – odezwał się po dość długiej przerwie. – Umknął.

Tanny Brown nie odezwał się słowem.

– Dokładnie tak jak powiedziałeś. Na bagno. Poszliśmy tam, ale nie mogliśmy go znaleźć. Mógł pójść wszędzie: Atlanta. Chicago. Detroit. Dallas. Gdziekolwiek.

Nachylił się i podniósł ranną policjantkę, wsuwając ramię pod jej pachę.

– Napisz artykuł – powiedział Tanny Brown.

– Napiszę – odparł Cowart.

– Spraw, żeby uwierzyli – dodał policjant.

– Uwierzą – odparł Cowart bez złości.

Brown skinął głową.

Matthew Cowart zaczął prowadzić Andreę Shaeffer z powrotem wzdłuż ścieżki, ku cywilizacji. Opierała się na jego ramieniu. Wyczuwał, jak dziewczyna zaciska zęby z bólu, lecz nie poskarżyła się nawet jękiem. Jego myśli dryfowały poza upał, bagno i ciężar rannej policjantki. Musi napisać tak, by otrzymała pochwałę za odwagę. Powiedzieć wszystkim, jak stanęła twarzą w twarz z sadystycznym mordercą i przyjęła kulę na siebie. Chłopcy z telewizji połkną to z przyjemnością. Brukowe piśmidła również, a to da jej szansę, pomyślał. Słowa zaczęły same cisnąć się w wyobraźni, dodając mu otuchy. Ujrzał kolumny w gazetach, nagłówki wyskakujące spod pędzących drukarek. Objął ramieniem talię dziewczyny, przeszedł tak jakieś dziesięć kroków, po czym odwrócił się i spojrzał ponownie na stojącego na skraju polanki porucznika.

– Czy to jest w porządku? – Pytanie wyprysnęło samo z jego ust.

Brown wzruszył ramionami.

– Tutaj nigdy nie było nic w porządku. Od samego początku. Nigdy również nie mieliśmy wyboru.

Cowart potwierdził słowa detektywa ruchem głowy. To była jedyna prawda, którą miło było usłyszeć.

– To dziwny moment, żeby zacząć sobie wzajemnie ufać – powiedział bez uśmiechu.

Następnie odwrócił się i ruszył, podtrzymując swój jasnowłosy ciężar z mocnym postanowieniem dostarczenia go w bezpieczne miejsce. Dziewczyna jęknęła słabo, wspierając się na jego ramieniu. Pomyślał, że nie robi nic wielkiego, ale przynajmniej kogoś ratuje. Odczuł ulgę na myśl, że udało się uratować może wielu innych.

Tanny Brown obserwował oddalającą się powoli dwójkę ludzi, z którymi przeżył tak wiele. Widział, jak znikają w plątaninie światła i cieni. Następnie ruszył z powrotem przez zarośla na skraj bagna. Po kilku minutach bez trudu odnalazł Fergusona. Gdy zdejmował ciało z pułapki jeżyn, ugiął się pod jego ciężarem. Wszedł do bagiennej, przenikliwie zimnej wody. Postawił stopę na dnie i poczuł, że pogrąża się w grzęzawisku. Położył się na wodzie i zaczął płynąć, ciągnąc za sobą bezwładne ciało w kierunku splątanych, nisko zwieszających się gałęzi. Sapiąc z wysiłku ciągnął, czasem popychał ciało mordercy, aż w końcu dotarł do upatrzonego wcześniej miejsca. Zebrał w sobie resztki siły i wepchnął ciało Fergusona pod wodę, wciskając je między korzenie znajdujące się pod powierzchnią. Nie miał pojęcia, czy zostanie ono tam na zawsze. Ferguson również kiedyś zadawał sobie podobne pytanie. Porucznik odpłynął kawałek i spojrzał na swoje dzieło. Nie dostrzegł niczego prócz migotliwej tafli wody. Korzenie trzymały dobrze, a woda zatarła w swych odmętach wszelkie ślady. Światło wąskimi smugami przeciskało się przez gęste korony drzew, muskając ciemną powierzchnię rozlewiska, którego lustro pobłyskiwało mrocznie i niesamowicie. Tanny Brown odwrócił się od podwodnego grobowca i spokojnie popłynął w kierunku brzegu.