Изменить стиль страницы

Cowart zaczął coś mówić. Jedno spojrzenie Sullivana zatrzymało go z otwartymi ustami.

– Chcesz się czegoś dowiedzieć, Cowart? Rzuciłem szkołę w dziesiątej klasie, ale nigdy nie przestałem się uczyć. Założę się, że jestem bardziej oczytany i lepiej wykształcony niż ty. Co czytujesz? „Time’a” i „Newsweeka”. Może recenzje książek publikowane przez „New York Timesa”? Być może „Magazyn Sportowy”, jak siedzisz na kiblu. A ja czytałem Freuda i Junga i właściwie wolę ucznia od mistrza. Czytałem Szekspira, poezję elżbietańską i historię Stanów Zjednoczonych ze szczególnym naciskiem na wojnę secesyjną. Lubię również powieści, szczególnie te wypełnione ironią, jak u Jamesa Joyce’a, Faulknera, Conrada czy Orwella. Lubię czytać klasyków. Troszkę Dickensa i Prousta. Lubię Tukidydesa i opowieści o wyniosłości Ateńczyków; i Sofoklesa, bo opowiada o każdym z nas. Więzienie, Cowart, to wspaniałe miejsce na lekturę. Nikt ci nie mówi, co masz czytać, a czego nie. I masz nieograniczony czas. Moim zdaniem to dużo lepsze niż większość studiów uniwersyteckich. Oczywiście w moim przypadku czas wcale nie jest nieograniczony, więc obecnie zajmuję się wyłącznie Pismem Świętym.

– I nic cię nie nauczyło o prawdzie i dobrodziejstwie?

Blair Sullivan zaniósł się śmiechem, który echem rozniósł się po klatce.

– Podobasz mi się, Cowart. Śmieszny jesteś. Wiesz, o czym jest Biblia? O oszustwach, zabijaniu, kłamstwach, morderstwach, napadach, bałwochwalstwie i podobnych rzeczach, które mieszczą się, można by powiedzieć, w mojej branży.

Więzień przyglądał się Cowartowi. Uśmiechnął się nikczemnie.

– Dobra, Cowart, zabawmy się trochę.

– Zabawmy?

– Tak. – Chichotał i charczał. – Jakieś jedenaście kilometrów od miejsca gdzie zabito Joanie Shriver, jest skrzyżowanie. Droga lokalna numer pięćdziesiąt przecina tam szosę stanową sto dwadzieścia. Sto metrów przed tym skrzyżowaniem znajduje się niewielki rów przebiegający pod szosą, tuż obok dużej grupy starych wierzb, które rosną lekko pochyło i w letni dzień rzucają trochę cienia na drogę. Jeśli zatrzymasz w tym miejscu samochód, zejdziesz na prawą stronę tego rowu i sięgniesz ręką w dół pod krawędź, gdzie wystaje rura drenażowa i pomacasz dłonią pod starą, śmierdzącą wodą, która tamtędy przepływa, może coś znajdziesz. Coś ważnego. Coś bardzo ciekawego.

– Co?

– Przestań, Cowart. Chyba nie sądzisz, że popsuję niespodziankę?

– Powiedzmy, że tam pojadę i znajdę to coś, co wtedy?

– Wtedy będziesz w swoim artykule mógł zadać czytelnikom naprawdę intrygujące pytanie, Cowart.

– Jakie pytanie?

– Skąd Blair Sullivan wie, jak ten przedmiot dostał się w to miejsce?

– Ja…

– To niezłe pytanie, nieprawdaż? Skąd on to wie? Sam będziesz musiał do tego dojść, Cowart, bo już nie będziemy rozmawiać. Przynajmniej nie do chwili jak poczuję oddech Pani Śmierci tuż za plecami.

Blair Sullivan podniósł się z miejsca i ryknął nagle:

– Sierżancie! Już skończyłem z tą świnią! Weźcie mi ją z oczu, zanim zeżrę jej łeb!

Uśmiechnął się do Cowarta szczękając łańcuchami, podczas gdy powietrze drżało echem jego głosu i pospiesznym dźwiękiem kroków zbliżających się do klatki.

Rozdział szósty

RÓW

Lekka bryza z południa przeplatała się z narastającym porannym upałem, popychała wielkie, szaro-białe chmury po ciemnoniebieskim niebie nad zatoką i otaczała idącego przez parking Cowarta wilgotnym powiewem. Cowart niósł torbę z parą rękawic ogrodniczych i dużą latarkę-lampkę, zakupione poprzedniego wieczoru w przydrożnym sklepiku. Pospieszył do samochodu myśląc bezustannie o tym, co usłyszał od dwóch mężczyzn siedzących w celi śmierci, wierząc, że odnajdzie brakujący element układanki, jaka stworzyła się w jego umyśle. Nie zauważył detektywa, aż niemal na niego wpadł.

Tanny Brown opierał się o samochód reportera i przesłaniając dłonią oczy przed słońcem patrzył, jak się zbliża.

– Spieszy się pan gdzieś?

Cowart przystanął.

– Ma pan niezłych informatorów. Przyjechałem dopiero wczoraj wieczorem.

Tanny Brown skinął głową.

– Przyjmuję to za komplement. Niewiele jest rzeczy, o których nie wiemy w takiej niewielkiej mieścinie jak Pachoula.

– Jest pan tego pewien?

Detektyw nie połknął haczyka.

– Może lepiej będzie, jeśli nie przyjmę tego za komplement – powiedział powoli. – Jak długo planuje się pan tu zatrzymać?

Cowart zawahał się, zanim udzielił odpowiedzi.

– To brzmi jak dialog z jakiegoś drugorzędnego filmu.

Detektyw zmarszczył brwi.

– Spróbuję inaczej. Dotarło do mnie wczoraj wieczorem, że zameldował się pan tutaj w motelu. Najwyraźniej brakuje panu jeszcze kilku odpowiedzi na pytania, w przeciwnym razie nie byłoby tu pana.

– Zgadza się, – Jakie pytania?

Cowart nie odpowiedział. Zamiast tego przyglądał się, jak detektyw przestępuje z nogi na nogę. Ogarnęła go dziwna myśl: mimo że był jasny dzień, policjant w jakiś sposób zaciemniał widzenie świata, jakby zapadała noc. Wyczuwał u niego lekkie zdenerwowanie i jakąś drobną, nie dającą mu spokoju obawę.

– Myślałem, że już pan zdecydował co do Fergusona i nas.

– Źle pan myślał.

Detektyw uśmiechnął się i powoli pokręcił głową, dając Cowartowi do zrozumienia, iż wie, że to nieprawda.

– Zawzięty z pana facet, prawda, panie Cowart?

Nie powiedział tego gniewnie ani zadziornie, ale łagodnie, jakby powodowała nim niejasna ciekawość.

– Nie wiem, co pan ma na myśli, poruczniku.

– Mam na myśli, że świta panu coś w głowie i nie poprzestanie pan, prawda?

– Jeśli chce pan przez to powiedzieć, że mam poważne wątpliwości co do winy Roberta Earla Fergusona, tak, to prawda.

– Czy mogę pana o coś zapytać, panie Cowart?

– Proszę bardzo.

Detektyw głęboko wciągnął powietrze, pochylił się nad samochodem i powiedział głosem niewiele głośniejszym od szeptu:

– Widział się pan z nim. Rozmawiał pan z nim. Stał pan tuż obok tego człowieka i czuł jego zapach. Jego dotyk. Co pan o nim sądzi?

– Nie wiem.

– Nie powie mi pan, że skóra panu trochę nie ścierpła i że nie spocił się pan lekko pod pachami, jak pan rozmawiał z panem Fergusonem, mam rację? Czy tak się reaguje, gdy się rozmawia z niewinnym człowiekiem?

– Mówi pan tu o wrażeniach, a nie dowodach.

– Właśnie. Niech mi pan nie wmawia, że pan nie odnosi żadnych wrażeń. Co pan o nim sądzi?

– Nie wiem.

– Oczywiście, że pan wie.

W tym momencie Cowart przypomniał sobie tatuaże na bladej skórze ramion Blaira Sullivana. Jakiś pracowity artysta stworzył dwa ozdobne, orientalne smoki, które wydawały się ślizgać się po skórze, falując przy każdym, najmniejszym nawet zgięciu ścięgien. Smoki były w wyblakłym czerwonym i niebieskim kolorze, ozdobione zielonymi łuskami. Miały wysunięte pazury i otwarte groźnie szczęki, tak że gdy Sullivan wyciągał ręce, żeby coś lub kogoś pochwycić, to samo czyniły dwa smoki. Przyszedł mu nagle do głowy pomysł, żeby wycedzić nazwisko Sullivana i zobaczyć, jakie wrażenie zrobi na detektywie, ale był to zbyt ważny trop, żeby go tak nieostrożnie zmarnować.

Detektyw przyglądając się dziennikarzowi pochylił się do przodu i powiedział wolno:

– Widział pan kiedyś parę starych, złych psów, panie Cowart? Wie pan, jak się obwąchują, chodzą w kółko, mierzą wzajemnie wzrokiem? Zawsze zastanawiałem się, od czego to zależy, że te stare psy decydują się na walkę. Czasami dociera do nich odpowiednia woń i po prostu się wycofują, najwyżej pomerdają trochę ogonami i wracają do swych psich spraw. Ale czasami, w mgnieniu oka, jeden z nich zawarczy i odsłoni kły, i nagle obydwa rzucają się na siebie, jakby ich cholerne życie zależało od tego, czy uda się rozszarpać gardło przeciwnikowi. – Przerwał na chwilę. – Może pan wie, panie Cowart. Dlaczego te psy czasami odchodzą? A dlaczego czasami walczą?