Изменить стиль страницы

– Nie, wszystkie były dorosłe.

Cowart zastanowił się przez chwilę, zanim zadał dalsze pytania.

– Wie pan, poruczniku, jakie są statystyki FBI dotyczące gwałtów dokonywanych przez czarnych na białych?

– Pan mi na pewno powie.

Cowart kontynuował:

– Mniej niż cztery procent przypadków w skali całego kraju. Jest to rzadkość, mimo stereotypu i powszechnej paranoi. Ile miał pan w Pachouli przypadków gwałtów dokonywanych przez czarnych na białych, przed sprawą Roberta Earla Fergusona?

– Nie przypominam sobie żadnego. I niech mi pan nie robi wykładów o stereotypach. – Brown zmierzył Cowarta wzrokiem. Wilcox gniewnie poruszył się na krześle.

– Statystyki niczego nie dowodzą – dodał cicho.

– Nie? – zdziwił się Cowart. – Dobrze. Więc przebywał w domu na wakacjach.

– Zgadza się.

– I nikt go za bardzo nie lubił. Takie są moje spostrzeżenia.

– Dokładnie. Był podłym sukinsynem. Patrzył na innych z góry.

Cowart przyjrzał się policjantowi.

– Zdaje pan sobie sprawę, jak to głupio brzmi? Nielubiany osobnik przyjeżdża odwiedzić babkę, a pan chce go posądzić o gwałt. Nic dziwnego, że mu się tu nie podobało.

Tanny Brown zaczął coś mówić ze złością, chcąc udzielić odpowiedzi, ale przerwał. Przez kilka chwil wpatrywał się w Cowarta, jakby chciał przewiercić go wzrokiem. W końcu odpowiedział powoli:

– Tak. Zdaję sobie sprawę, jak to głupio brzmi. Pewnie po prostu jesteśmy tu głupi. – Oczy zwęziły mu się ostro. Nie masz na mnie żadnego haczyka, pomyślał.

Cowart pochylił się na krześle i mówił spokojnym głosem pozbawionym emocji:

– I to dlatego najpierw pan pojechał do domu jego babki, żeby go znaleźć?

– Tak, zgadza się.

Brown zaczął mówić coś jeszcze, lecz nieoczekiwanie zamknął usta. Cowart wyczuwał napięcie, jakie wytworzyło się między nimi, i wiedział, co porucznik miał zamiar w tym momencie powiedzieć. Dlatego odezwał się do niego:

– Bo miał pan takie przeczucie, tak? Szósty zmysł doświadczonego policjanta. Podejrzenie, które musiał pan zbadać. To właśnie chciał pan powiedzieć, tak?

Brown spojrzał na niego z wściekłością.

– Właśnie. Tak. Dokładnie. – Przerwał, spojrzał na Wilcoxa i ponownie na Cowarta. – Bruce mówił mi, że jest pan bystry – mruknął cicho – ale sam też już się o tym przekonałem.

Cowart zmierzył porucznika takim samym chłodnym spojrzeniem, jakim tamten spoglądał na niego.

– Nie jestem bystry. Robię po prostu to, co pan by zrobił.

– Nie, to nieprawda – odparł jadowicie Brown. – Ja bym nie próbował pomóc temu morderczemu sukinsynowi, który siedzi w celi śmierci.

Dziennikarz i policjant zamilkli.

Po kilku chwilach Brown stwierdził:

– Ta rozmowa zmierza w niewłaściwym kierunku.

– Zgadza się, jeśli ma mnie pan zamiar przekonać, że Ferguson jest kłamcą.

Brown wstał i zaczął spacerować tam i z powrotem, myśląc intensywnie.

Poruszał się z tłumioną energią, jak sprinter pochylony nad linią startu, czekający na wystrzał pistoletu startowego; jego mięśnie poruszały się z łatwością i przez cały czas sygnalizowały Cowartowi, że Brown nie jest osobą, która lubi małą przestrzeń, niezależnie czy jest ona ograniczona powierzchnią pomieszczenia, czy szczegółami.

– Był zły – powiedział policjant. – Wiedziałem o tym od pierwszej chwili, jak go zobaczyłem. Długo zanim zginęła Joanie. Wiem, że to żaden dowód, ale po prostu wiedziałem o tym.

– Kiedy to było?

– Rok przed dokonaniem morderstwa. Przyłapałem go przed szkołą. Siedział w samochodzie i patrzył, jak dzieciaki wychodzą po lekcjach.

– Co pan tam robił?

– Odbierałem swoją córkę. Właśnie wtedy go przyuważyłem. Potem widziałem go jeszcze kilka razy. Za każdym razem robił coś, co nie dawało mi spokoju. Przebywał w niewłaściwym miejscu w niewłaściwym czasie. Albo jechał wolno ulicą za jakąś młodą kobietą. Nie tylko ja to zauważyłem. Kilku policjantów patrolowych z Pachoula doniosło mi o tym samym. Raz go przyłapaliśmy, koło północy, tuż za niewielkim domem mieszkalnym. Stał tam, nie wiadomo po co. Jak przejeżdżał samochód patrolowy, próbował się ukryć. Od razu cofnięto oskarżenie. Ale jednak…

– Wciąż nie słyszę o niczym, co przypominałoby dowód.

– Do cholery! – głos porucznika po raz pierwszy wybuchł z całą siłą. – Nie słyszy pan? Nie mieliśmy żadnych dowodów. Jedynie odnosiliśmy pewne wrażenia. Jak na przykład wrażenie, które odnieśliśmy, gdy podjechaliśmy do domu Fergusona, a on pucował ten swój samochód i zdążył już wyciąć kawał dywanika. Jak wtedy, gdy pierwsze słowa, jakie padły z jego ust brzmiały: „Nie załatwiłem tej dziewczyny”, jeszcze zanim usłyszał pytanie. I jak siedział w pokoju zeznań i śmiał się, bo wiedział, że nic przeciw niemu nie mamy. Ale te wszystkie wrażenia składają się na coś więcej niż instynkt, bo w końcu zaczął mówić. I żeby pan wiedział, że te wszystkie wrażenia okazały się trafne, bo wreszcie przyznał się do zabicia tej dziewczynki.

– Więc gdzie jest nóż? Gdzie jest jego ubranie pokryte krwią i błotem?

– Nie chciał nam powiedzieć.

– Czy opowiedział wam, jak czatował przy szkole? Jak zwabił dziewczynkę do samochodu? Co jej powiedział? Czy się broniła? Co wam powiedział?!

– Tutaj, do cholery! Sam pan sobie przeczytaj!

Porucznik Brown wydostał zszywkę papieru z teczki na biurku i rzucił ją w stronę Cowarta. Spojrzał na nią i zobaczył, że był to maszynopis przyznania się do winy, sporządzony przez stenotypistkę sądową. Był krótki, zaledwie trzy strony. Obydwaj detektywi zapoznali go z przysługującymi mu prawami, przede wszystkim z prawem do adwokata. Cytat przysługujących praw zajmował więcej niż całą stronę zeznania. Spytali go, czy zrozumiał swoje prawa, i powiedział, że tak. Pierwsze pytanie było sformułowane w tradycyjnym języku policyjnym: „Czy około godziny piętnastej czwartego maja 1987 roku, miał pan okazję przebywać przy zbiegu ulic Grand i Spring, to jest obok szkoły podstawowej imienia Kinga?” A Ferguson odpowiedział krótko: „Tak”. Następnie detektyw spytał go, czy widział dziewczynkę, zidentyfikowaną później jako Joanie Shriver, i znowu jego odpowiedź była krótkim potwierdzeniem. Dalej pracowicie prowadzili całą procedurę, za każdym razem zadając szczegółowe pytanie i otrzymując twierdzącą odpowiedź, przy czym żadna z tych odpowiedzi nie była okraszona najdrobniejszym choćby detalem. Gdy zadali mu pytanie dotyczące broni i innych kluczowych aspektów sprawy, odparł, że nie pamięta. Ostatnie pytanie miało na celu stwierdzenie działania z premedytacją. To właśnie przez nie Ferguson dostał wyrok śmierci. „Czy udał się pan w to miejsce z zamiarem porwania i zabicia dziewczynki?” – a on znowu odpowiedział krótkim, potwornym „Tak”.

Cowart pokręcił głową. Ferguson nie powiedział nic, oprócz powtarzania bez przerwy jednego słowa, „Tak”. Odwrócił się do Browna i Wilcoxa.

– Wcale nie wygląda to na instruktażowe przyznanie się do winy, prawda?

Wilcox, który wiercił się z powodu narastającego zdenerwowania, w końcu zerwał się z twarzą poczerwieniałą z gniewu i zaczął wywijać pięścią przed dziennikarzem.

– Czego, do diabła, pan chce? Do cholery, załatwił tę dziewczynkę i jest to równie pewne jak to, że w tej chwili tu stoję. Po prostu nie chce pan wysłuchać prawdy!

– Prawdy? – Cowart pokręcił głową i wydawało się, że Wilcox eksploduje. Wyskoczył zza biurka i złapał Cowarta za marynarkę, podrywając go z krzesła.

– Naprawdę mnie rozzłościsz, dupku! Tego chyba nie pragniesz!

Tanny Brown przerzucił ciężar swego potężnego ciała przez biurko, jedną ręką złapał detektywa i odciągnął go do tyłu, łatwo opanowując mniejszego, korpulentnego mężczyznę; nie odezwał się słowem, nawet gdy Wilcox spojrzał na swego przełożonego, wciąż jeszcze z trudem tłumiąc gniew. Detektyw usiłował powiedzieć coś do Browna, po czym odwrócił się w stronę Cowarta. W końcu dławiąc się, z zaciśniętymi pięściami wybiegł z gabinetu.

Cowart wygładził marynarkę i usiadł z powrotem. Oddychał ciężko, czując jak adrenalina pulsuje mu w uszach. Po kilku chwilach ciszy spojrzał na Browna.