Изменить стиль страницы

– Tak to wyglądało tego ranka, gdy nas opuściła na zawsze. Zawsze tak to pozostanie – powiedziała matka zamordowanej dziewczynki. Nagle odwróciła się gwałtownie, oczy napełniły jej się łzami, a z piersi wyrwał się szloch. Przez chwilę stała zwrócona twarzą do ściany, ramiona jej falowały. Następnie wyszła niepewnym krokiem, znikając za innymi drzwiami, które zamknęły się, choć nie na tyle szczelnie, żeby zagłuszyć bolesne łkanie wypełniające dom. Cowart spojrzał z powrotem w stronę saloniku i zobaczył ojca Joanie, jak siedział, wpatrując się tępo przed siebie, niezdolny do wykonania ruchu, a łzy płynęły mu po policzkach. Chciał zamknąć oczy, ale zamiast tego, sam nie wiedział dlaczego, oglądał z jakąś makabryczną fascynacją pokój zamordowanej dziewczynki. Wszystkie należące do niej przedmioty, bibeloty i świecidełka opętały go i przez chwilę nie mógł złapać oddechu. Każdy szloch matki wydawał się zatykać jego własne płuca. Oderwał wzrok od pokoju, wiedząc, że nigdy go nie zapomni, i dał znak głową detektywowi Wilcoxowi. Przez chwilę usiłował przeprosić George’a Shrivera i podziękować mu, ale zorientował się, że jego słowa były równie puste jak ich rozpacz. Więc idąc na palcach, jak jakiś grabieżca dusz, skierował się do drzwi.

Cowart siedział, milcząc, w biurze porucznika Browna. Detektyw Wilcox usiadł za biurkiem i przeglądał potężną kartotekę z napisem SHRIVER, nie zwracając uwagi na dziennikarza. Nie rozmawiali od momentu, kiedy opuścili dom. Cowart wyjrzał przez okno i zobaczył duży dąb, wyginający się pod naporem nagłego powiewu; jego pokryte liśćmi gałęzie poruszyły się i powoli uspokoiły.

Wilcox wyrwał go z zadumy, gdy znalazł to, czego szukał i rzucił przed nim na stół biurową kopertę z żółtego papieru.

– Proszę, zauważyłem, że pogadał pan sobie trochę do tego ślicznego zdjęcia Joanie Shriver, które wisiało w domu na ścianie. Pomyślałem, że może chciałby pan popatrzeć, jak wyglądała, gdy Ferguson już z nią skończył.

W tonie detektywa nie było już żadnego udawania. Każde słowo wydawało się z trudem hamować emocje.

Bez odpowiedzi podniósł kopertę i wysypał zdjęcia. Pierwsze było najgorsze: Joanie Shriver leżała na stole w zakładzie medycyny sądowej, tuż przed rozpoczęciem sekcji. Błoto i krew wciąż przesłaniały jej buzię. Była naga, jej dziewczęce ciało przejawiało dopiero pierwsze oznaki dorosłości. Zauważył na torsie cięcia i rany kłute, celowane w ledwo zaokrąglone piersi. Brzuch i krocze również było pokłute jakimiś dwunastoma ciosami nożem. Przyglądał się i zastanawiał, czy nie zwymiotuje; przeniósł wzrok na twarz dziewczynki. Wydawała się nabrzmiała, skóra niemal zwisała luźno na skutek godzin przeleżanych w bagnie. Pomyślał przez chwilę o wielu zdjęciach, jakie widział na dziesiątkach miejsc zbrodni, oraz setkach ujęć z autopsji, prezentowanych na rozprawach, które śledził. Spojrzał ponownie na szczątki Joanie Shriver i zauważył, iż mimo wszelkiego zła, jakie jej wyrządzono, zachowała tożsamość małej dziewczynki. Nawet po śmierci cała wydawała się zawarta w twarzy. To zabolało go jeszcze bardziej.

Przejrzał pozostałe zdjęcia, w większości ujęcia z miejsca zbrodni, pokazujące, jak wyglądała po wyciągnięciu jej z bagniska. Dostrzegł na nich również potwierdzenie słów Bruce’a Wilcoxa. Wokół ciała widniały dziesiątki odbitych w błocie śladów stóp. Dokładniej przyjrzał się fotografiom i dostrzegł więcej oznak zatarcia śladów w miejscu zbrodni; podniósł wzrok, gdy usłyszał głos Wilcoxa.

– Na Boga, Tanny, co ci zajęło tyle czasu?

Wstał, odwrócił się i jego wzrok padł na porucznika Theodore’a Browna.

– Miło mi pana poznać, panie Cowart – powiedział policjant, wyciągając dłoń.

Cowart uścisnął ją, nie mogąc znaleźć odpowiednich słów. Natychmiast odnotował wygląd zewnętrzny policjanta: Tanny Brown był gigantycznym mężczyzną, wysokim na ponad dwa metry, o szerokich barach i długich, potężnych ramionach. Miał krótko przycięte włosy i nosił okulary. Ale przede wszystkim był czarny, jak głęboka barwa ciemnego onyksu.

– Coś nie tak? – spytał Tanny Brown.

– Nie – odparł Cowart. – Nie wiedziałem, że jest pan czarny.

– A co, wy, chłopcy z miasta, myślicie, że my tu wszyscy jesteśmy jak jakieś białe herbatniczki, jak Wilcox?

– Nie. Po prostu się nie spodziewałem. Przepraszam.

– Nic się nie stało. Właściwie – policjant mówił dalej swoim jednostajnym głosem bez żadnego akcentu – jestem przyzwyczajony do zdziwienia. Ale gdyby pan pojechał do Mobile, Montgomery albo Atlanty, spotkałby pan znacznie więcej czarnych przyodzianych w mundury policyjne, niż się panu zdaje. Czasy się zmieniają. Nawet policja, choć w to pewnie pan nie uwierzy.

– Dlaczego?

– Ponieważ – kontynuował Brown mówiąc jasno i przejrzyście – jedynym powodem, dla którego pan tu jest, jest to, że uwierzył pan w te bzdury, których naopowiadał panu ten sukinsyn morderca i jego adwokaci.

Cowart nie odpowiedział. Po prostu usiadł na krześle i patrzył, jak porucznik rozparł się na miejscu, które wcześniej zajmował Wilcox. Detektyw wziął rozkładane krzesełko i usiadł obok porucznika.

– Wierzy pan w to? – spytał Brown niespodziewanie.

– Dlaczego? Czy to dla pana ważne, żeby wiedzieć, w co wierzę?

– To mogłoby uprościć parę spraw. Mógłby pan powiedzieć: „Tak, wierzę, że przemocą wyciągnęliście od tego dzieciaka zeznanie”, i nie mielibyśmy za bardzo o czym mówić. Odpowiedziałbym: „Nie, to absurd”; mógłby pan to zapisać w swoim notesiku i to by zamykało sprawę. Napisałby pan swój artykuł i stałoby się, co by się stało.

– A więc nie upraszczajmy sprawy – odpowiedział Cowart.

– Tak też sądziłem – odparł Brown. – Więc czego chce się pan dowiedzieć?

– Chcę się dowiedzieć wszystkiego. Od samego początku. A szczególnie chcę się dowiedzieć, dlaczego aresztował pan Fergusona, i chcę się dowiedzieć, jak wyglądało przyznanie się do winy. I proszę niczego nie pomijać. Czy nie tak właśnie zwraca się pan do osoby, która ma złożyć zeznanie?

Tanny Brown poprawił swe potężne ciało na krześle i uśmiechnął się, bynajmniej nie z zadowolenia.

– Tak, tak się zwracam – odpowiedział. Obrócił się na krześle, zastanawiając się i przez cały czas nie spuszczając oka z Cowarta. – Robert Earl Ferguson znajdował się na czele listy najbardziej podejrzanych od momentu, kiedy znaleziono ciało dziewczynki.

– Dlaczego?

– Był podejrzanym przy innych napadach.

– Co? Tego wcześniej nie słyszałem. Jakich innych napadach?

– Sześć gwałtów w okręgu Santa Rosa i po drugiej strony granicy z Alabamą, koło Atmore i Bay Minette.

– Jakie ma pan dowody, że był zamieszany w inne napady?

Brown potrząsnął głową.

– Nie mam dowodów. Fizycznie najlepiej odpowiadał charakterystyce, jaką stworzyliśmy wspólnie z detektywami w tamtych okręgach. I wszystkie gwałty zdarzyły się w czasie, kiedy był poza szkołą, na wakacjach; odwiedzał tę swoją starą babcię.

– Tak, i co?

– I tyle.

Cowart przez chwilę milczał.

– Tylko tyle? Żadnych dowodów śledczych, które wiązałyby go w jakiś sposób z tymi napadami? Chyba pokazał pan tym kobietom jego zdjęcie.

– Tak. Nikt go nie poznał.

– A włos, który znalazł pan w jego samochodzie – ten, który nie pasował do Joanie Shriver – porównał go pan z włosami ofiar w tych innych sprawach?

– Tak.

– I co?

– Nie pasował.

– Czy sposób dokonania przestępstwa, w przypadku tych pozostałych napadów, był taki sam jak w przypadku Joanie Shriver?

– Nie. W każdym z tych pozostałych przypadków występowały pewne podobieństwa, ale aspekty spraw były różne. W kilku wypadkach użyto broni palnej, żeby zastraszyć ofiary, w innych noża. W przypadku kilku kobiet przestępca wyśledził je i wszedł do domu. Jedna akurat uprawiała jogging. Nie byliśmy w stanie określić spójnego wzorca.

– Czy ofiary były białe?

– Tak.

– Czy były młode, jak Joanie Shriver?