– Jadą tu – powiedział Reacher. – Muszą.
Nikt nie odpowiedział.
Dean zaprosił ich do środka. Dom okazał się długim parterowym budynkiem z betonu i drewna. Betonu nie otynkowano, pozwalając, aby pokrył się żółtą patyną. Drewno miało ciemnobrązowy kolor. Na podłodze dużego salonu leżały dywany indian Navajo. Dostrzegli stare meble i kominek z popiołem z ostatniej zimy. Dużo książek i walające się wszędzie płyty kompaktowe. I stereo ze wzmacniaczem lampowym i głośnikami tubowymi. W sumie wszystko to wyglądało jak marzenie uciekiniera z wielkiego miasta.
Dean poszedł do kuchni, aby zaparzyć kawę.
– Dziewięć godzin i dwadzieścia sześć minut – powiedziała Dixon. Neagley i O’Donnell nie załapali, lecz Reacher zrozumiał, o co jej chodzi. Jeśli zaokrąglić liczbę Tt do trzech miejsc po przecinku, a ciężarówka porusza się z prędkością osiemdziesięciu kilometrów na godzinę, dziewięć godzin i dwadzieścia sześć minut dawało obszar poszukiwań milion osiemset tysięcy kilometrów kwadratowych.
– Mahmoud jest ostrożny – przypomniał Reacher. – Nigdy nie kupiłby kota w worku. Albo to jego forsa i nie chce jej stracić, albo forsa kogoś innego, kogo wolałby nie zdenerwować. Jedzie tu.
– Dean jest odmiennego zdania.
– Dean mówi, że nie uprzedzili go o tym. To różnica. Dean wrócił z kawą. Siedzieli w milczeniu przez kolejnych piętnaście minut. Nagle Reacher odwrócił się do Deana i zapytał:
– Masz narzędzia elektryczne?
– Trochę
– A plastikowe opaski do kabli?
– Dużo. Z tyłu domu jest warsztat.
– Powinieneś pojechać na północ – doradził Reacher. – Do Palmdale. Na śniadanie.
– Teraz?
– Teraz. Zostań do lunchu. Wróć po południu.
Dean siedział przez chwilę w milczeniu, później wstał, zabrał klucze i wyszedł. Usłyszeli pracujący silnik i zgrzyt kamieni na podjeździe. Po chwili dźwięk ucichł i ponownie zapadła cisza.
– Dziewięć godzin i czterdzieści sześć minut – powiedziała Dixon. Reacher skinął głową. Obszar potencjalnych poszukiwań powiększył się do miliona dziewięciuset czterdziestu kilometrów kwadratowych.
– Jedzie tu – powtórzył Reacher.
Siedemnaście minut po pierwszej nad ranem krąg poszukiwań urósł niemal do dwóch milionów sześciuset tysięcy kilometrów kwadratowych. Reacher znalazł atlas, wytyczył trasę przejazdu i obliczył, że Denver jest oddalone o osiemnaście godzin drogi. Oznaczało to, że do spotkania dojdzie prawdopodobnie o szóstej rano. Idealnie z punktu widzenia Mahmouda. Przypuszczalnie Lamaison powiedział mu, że grozili córce Deana. O szóstej rano dzieciak byłby w domu, przypominając ojcu, na jakie niebezpieczeństwo się naraża. Może Mahmoud zamierzał złożyć mu niezapowiedzianą wizytę, był jednak pewien, że uzyska to, czego chce.
Reacher wstał i ruszył na przechadzkę. Obszedł dom, a następnie obejrzał pokoje. Ranczo składało się z domu, garażu i warsztatu, o którym wspomniał Dean. Poza nimi w okolicy niczego nie było. Mimo panujących ciemności Reacher czuł pustą przestrzeń otaczającą go ze wszystkich stron. W środku sprawa była prosta. Trzy sypialnie, salon, kuchnia i jadalnia. Jedna z sypialni należała do córki Deana. Na tablicy wisiały zdjęcia wydrukowane na drukarce atramentowej. Grupki nastoletnich dziewcząt. Po trzy i po cztery. Dziewczyna i jej koleżanki. Drogą eliminacji ustalił, która występuje na wszystkich fotografiach. Wysoka blondynka. Czternaście lat. Nadal nieco niezgrabna, z aparatem korekcyjnym na zębach. Za rok lub dwa będzie chodzącą pięknością i pozostanie taką przez kolejnych trzydzieści lat. Zakładniczka szczęścia. Reacher rozumiał Deana i żałował, że Lamaison bardziej nie wrzeszczał, spadając w otchłań.
Ludzie powiadają, że najciemniej jest tuż przed świtem. Mylą się. Z definicji najciemniej jest w środku nocy. Około piątej na wschodzie zaświtała zorza. O piątej trzydzieści widoczność była już całkiem dobra. Reacher wyruszył na kolejną przechadzkę. Dean nie miał sąsiadów. Żył pośrodku tysięcy pustych akrów. Nic nie przysłaniało widoku aż po horyzont. Jałowa, spalona słońcem ziemia. Linie wysokiego napięcia biegły z południa na północ, mknąc we mgle. Kamienista droga wiodła do domu od południowego wschodu. Reacher przeszedł się nią kawałek i zawrócił, aby sprawdzić, jaki widok ukaże się oczom Mahmouda. Helikopter był ukryty. Szczęśliwym trafem samotny krzak jadłoszynu zasłonił wierzchołek śmigła. Reacher przestawił hondę Neagley za garaż i sprawdził ponownie. Idealnie. Trzy niskie i zakurzone senne zabudowania wydawały się naturalną częścią krajobrazu. Sto metrów dalej ujrzał odłupany płaski kawałek skały o kształcie przypominającym trumnę. Podszedł do niej i położył kawałek betonu Swana niczym pomnik. Wrócił do zabudowań i zajrzał do warsztatu. Drzwi były otwarte. W środku panował porządek i czuć było zapach smaru ogrzanego przez słońce. Znalazł trzy paczki czarnych opasek do kabli i wziął osiem największych. Miały przeszło pięćdziesiąt centymetrów długości, były grube i sztywne. Służyły do mocowania ciężkich kabli w skrzynkach elektrycznych.
Później wszedł do domu i zaczął czekać.
Nadeszła szósta, lecz Mahmoud się nie pojawił. Obszar poszukiwań powiększył się do ponad sześciu milionów czterystu siedemdziesięciu tysięcy kilometrów kwadratowych. Szósta piętnaście – sześć milionów siedemset tysięcy kilometrów kwadratowych. Szósta trzydzieści – sześć milionów dziewięćset dziewięćdziesiąt tysięcy kilometrów kwadratowych.
O szóstej trzydzieści dwie zadzwonił telefon. Jeden raz. Wydając krótki, miękki i przytłumiony dźwięk.
– Zaczynamy – powiedział Reacher. – Ktoś przeciął linię telefoniczną.
Podbiegli do okien. Czekali. W odległości dziesięciu kilometrów na południowy wschód dostrzegli mały biały punkt lśniący w świetle porannego słońca. Samochód zbliżał się szybko, ciągnąc za sobą obłok pyłu podświetlony od tyłu przez jasne promienie otaczające go niczym aureola.
85
Odeszli od okien i zebrali się w salonie, spięci i milczący. Pięć minut później usłyszeli chrzęst kamieni pod kołami i stłumione odgłosy zużytego ośmiocylindrowego diesla. Po chwili chrzęst ustał, a silnik zamilkł. Doleciał ich dźwięk zaciąganego hamulca ręcznego, słaby odgłos zamykanych drzwi i kroki na żwirze. Kierowca rozejrzał się wokół, ziewnął i rozprostował kości.
Minutę później zapukał do drzwi. Reacher poczekał. Ponowne pukanie.
Reacher policzył do dwudziestu i ruszył korytarzem. Otworzył drzwi. Na progu ujrzał ciemną sylwetkę mężczyzny rysującą się na tle jasnego światła. Za nim stała średniej wielkości ciężarówka. Biało-czerwony samochód wypożyczony w U-Haul. Nieco niezgrabny, o ciężkiej sylwetce. Reacher pomyślał, że już gdzieś go widział i że nigdy nie widział tego człowieka. Facet był średniego wzrostu, średniej wagi ciała. Miał na sobie drogie, lekko pogniecione ubranie. Na oko mógł mieć czterdzieści parę lat. Czarne, gęste, lśniące starannie przycięte włosy. Jasnobrązowa skóra i regularne rysy twarzy, które mogły należeć do obywatela Indii, Pakistanu, Iranu, Syrii, Libanu, Algierii, a nawet Izraela lub Włoch.
Z kolei Azhari Mahmoud ujrzał niechlujnie wyglądającego białego olbrzyma. Na oko dwa metry wzrostu, sto dziesięć może sto dwadzieścia kilogramów wagi. Ogolona głowa, szerokie nadgarstki i dłonie jak szufle. Ubranego w zakurzone szare dżinsy i buty robocze. Zwariowany naukowiec, pomyślał. W tej budzie na pustyni czuje się jak w domu.
– Edward Dean? – zapytał.
– Tak – odparł Reacher. – A ty kto?
– Zauważyłem, że nie macie tu zasięgu.
– Co z tego?
– Na wszelki wypadek przeciąłem kabel telefoniczny jakieś dwadzieścia kilometrów stąd.