– Minęło osiemdziesiąt sekund – odparła Neagley.
– Dzień wypłaty – rzekł Reacher.
W walizce były akcje zagranicznych banków oraz małe ściągane tasiemką woreczki z zamszu. Ciężkie w dłoni.
– Sześćdziesiąt pięć milionów dolarów – powiedziała Neagley, zaglądając mu przez ramię.
– Właśnie tak sobie pomyślałem – przytaknął Reacher.
– Dziewięćdziesiąt sekund – poinformowała Neagley. Reacher odwrócił głowę, spojrzał na Mauneya i zapytał:
– Ile należy do ciebie?
– Trochę. – Wzruszył ramionami. – Niewiele. Reacher wyrównał papiery i podał je Neagley. Następnie woreczki. Neagley wetknęła to wszystko do kieszeni. Odstawił walizkę tam, gdzie stała. Płasko na podłodze. Pustą. Z otwartym wiekiem niczym małż. Podniósł pistolet, wstał i odwrócił się do Mauneya.
– Mylisz się – oznajmił. – Nie dostaniesz nic.
– Minęły dwie minuty – przypomniała Neagley.
– Są tu twoi przyjaciele – powiedział Mauney.
– Wiem.
– Lamaison był moim partnerem.
– Już to mówiłeś.
– Wiem.
– Znali cię tu?
– Bywałem tu wcześniej. Wiele razy.
– Podnieś słuchawkę.
– A jeśli tego nie zrobię?
– Zastrzelę ich.
– I tak to zrobisz.
– Powinienem. Wydałeś sześciu moich przyjaciół. Mauney skinął głową.
– Wiedziałem, jak to się skończy – westchnął – kiedy nie dostaliśmy cię w szpitalu.- To przez korki – wyjaśnił Reacher. Korki potrafią człowiekowi dopiec do żywego.
– Pójdziesz na układ? – zapytał Mauney.
– Podnieś słuchawkę.
– I co?
– Powiedz strażnikowi, aby otworzył bramę dokładnie za minutę.
Mauney zawahał się. Reacher przystawił mu lufę glocka do skroni. Mauney podniósł słuchawkę. Wybrał numer. Reacher zaczął nasłuchiwać. Usłyszał sygnał, odgłos chryslerów przeczesujących teren w odległości stu metrów od nich i stłumiony dźwięk dzwonka dobiegający z budki wartownika czterdzieści metrów dalej.
Odebrał.
– Mówi Mauney. Za minutę otwórz bramę. – Odłożył słuchawkę na widełki. Reacher odwrócił się do Neagley.
– Jestem twoim dowódcą? – zapytał.
– Tak, jesteś nim.
– W takim razie posłuchaj. Kiedy otworzy bramę, pobiegniemy do naszych samochodów i odjedziemy stąd jak najszybciej.
– A później?
– Później tu wrócimy.
– Zdążymy? Reacher skinął głową.
– Zdążymy, jeśli będziemy działać szybko. Tamci siedzą już w samochodach, dlatego trzeba się będzie postarać. Jesteś szybsza, więc pobiegnę z tyłu. Nie czekaj na mnie. Nawet się nie oglądaj. Nie możemy stracić ani sekundy. Żadne z nas.
– Zrozumiałam. Minęły trzy minuty.
Reacher chwycił Mauneya za kołnierz i postawił na nogi. Wyciągnął go zza biurka i wyprowadził z boksu. Przez hol do głównej hali. Przez drzwi na dziedziniec. W noc. Poczuł silną woń mokrego popiołu. Trzy chryslery krążyły w oddali, zataczając małe koła. Światła reflektorów kreśliły przypadkowe wzory na ogrodzeniu, jak szperacze w jakimś więziennym dramacie.
– Poczekaj na sygnał – powiedziała Neagley.
Obserwował bramę. Zauważył, że strażnik się poruszył. Skręcony drut na szczycie bramy zadrżał. Usłyszał bolesny skrzyp kół na metalowej szynie. Brama zaczęła się przesuwać. Przyłożył glocka do skroni Mauneya i nacisnął spust. Czaszka eksplodowała, a Neagley i Reacher ruszyli pędem do wyjścia, jak sprinterzy, którzy wystartowali z bloku.
Neagley wyprzedziła go już po pół kroku. Reacher stanął w miejscu i obserwował, jak biegnie. Przemknęła przez krąg światła w pobliżu budki wartownika, wykonała unik, omijając poruszającą się bramę i wybiegła na ulicę. Stracił ją z oczu.
Odwrócił się i pobiegł w przeciwną stronę. Piętnaście sekund później był w miejscu, od którego zaczął. Za długim nosem bella.
77
Może widzieli Neagley i pomyśleli, że Reacher pobiegł przed nią. A może zobaczyli jedynie poruszającą się bramę lub usłyszeli jej zgrzyt. Z pewnością słyszeli strzał. Może dopowiedzieli sobie resztę. W każdym razie chwycili przynętę. Zareagowali natychmiast. Trzy samochody ryknęły, zawróciły i ruszyły w stronę ulicy, gwałtownie przyspieszając. Zostawiały za sobą obłoki spalin i wyrzucały ziemię spod kół. Przemknęli przez bramę, jakby samochody były podrasowane na wyścigi. Reflektory oświetliły ulicę, powodując, że stało się widno jak w dzień.
Patrzył, jak odjeżdżają.
Poczekał, aż ponownie zapadną ciemności, aż ucichnie zgiełk. Policzył do dziesięciu, wolno posuwając się wzdłuż prawej burty bella. Zignorował drzwi do kokpitu. Minął je i położył dłoń na klamce tylnych drzwi.
Spróbował.
Nie były zamknięte.
Spojrzał przez ramię na domek pilota. Żadnego ruchu. Nacisnął. Zasuwa się poruszyła. Otworzył drzwi. Były szerokie, lekkie i tandetne. Jak drzwi vana. Spodziewał się czegoś zupełnie innego, może ciężkich pneumatycznie otwieranych drzwi samolotu rejsowego.
Otworzył je na szerokość pół metra, zajrzał, a następnie wskoczył do środka. Przyciągnął drzwi, zamarł na chwilę, a następnie zamknął jednym zdecydowanym ruchem. Przykucnął i wyjrzał przez okno, obserwując budkę wartownika. Żadnej reakcji.
Odwrócił się i uklęknął w kabinie. W środku beli przypominał powiększonego minivana. Był nieco szerszy i nieco dłuższy od samochodu, którym w telewizyjnych reklamówkach jeździ typowa amerykańska matka mająca dzieci w wieku szkolnym. Nieco mniej pudełkowaty. Z nieco wyraźniej zarysowanymi konturami. Węższy z przodu, szerszy na wysokości podłogi, ciaśniejszy na wysokości głowy, węższy z tyłu. Ma siedem miejsc. Dwa w kokpicie, trzy w środku i dwa z tyłu. Brakowało środkowego rzędu. Masywne wysokie fotele lotnicze były obite czarną skórą, miały zagłówki i oparcia na ręce, a także pasy bezpieczeństwa. Do połowy wysokości kabinę obito czarną wykładziną dywanową. Powyżej pokryto czarnym pikowanym włóknem winylowym. Korporacyjny szyk, chociaż lekko przestarzały. Pomyślał, że pewnie wzięli helikopter w leasing. We wnętrzu unosiła się słaba woń paliwa lotniczego.
Za tylnymi siedzeniami było trochę miejsca. Na ładunek, pomyślał. Przestrzeń bagażowa. Jak w minivanie. Niezbyt dużo miejsca, ale wystarczy. Odszukał rączki i pochylił tylne siedzenia do przodu. Przeszedł do tyłu i usiadł na podłodze. Bokiem, z wyprostowanymi nogami i zgarbionymi plecami przyciśniętymi do przegrody. Wyciągnął zdobyczne SIG-i i ułożył na podłodze przy kolanach. Pochylił się do przodu i wyprostował fotele. Następnie skulił się, aby sprawdzić, czy zdoła ukryć głowę.
Chyba tak, pomyślał.
Ponownie podniósł głowę. Okna kabiny pokrywała rosa. Były ciemne, szare, bez wyrazu. Jak ekran wyłączonego telewizora. Na zewnątrz nic się nie działo. Do środka docierały jedynie przytłumione dźwięki. Najwyraźniej dywan i winylowe poszycie zapewniały dźwiękoszczelność.
Pięć minut.
Dziesięć.
Nagle zamglone szyby zajaśniały. Reacher ujrzał poruszające się jasne światła i cienie. Samochody. Wracali. Trzy pary reflektorów kołyszących się i krążących wokół. Światła przez chwilę przesuwały się po szybie, a następnie zamarły. Sekundę później zgasły. Samochody ponownie znieruchomiały na parkingu.
Wytężył słuch.
Nie słyszał niczego z wyjątkiem wolnych kroków i niskich głosów. Nie triumfujących, lecz zaniepokojonych. Nieomylny znak klęski.
Tym razem się nie udało.
Czekał.