– Jeden z moich miał kastet O’Donnella.
– To zły znak.
– Myślę, że żyją. Poprosiłem, aby dostarczył mi dowód. Przekazał ich odpowiedź na pytanie, które zadałem. Dixon powiedziała, że przed wstąpieniem do sto dziesiątego służyła w pięćdziesiątym trzecim oddziale żandarmerii. O’Donnell, że był w sto trzydziestym pierwszym.
– To kit. Nie było pięćdziesiątego trzeciego, a Dave trafił do nas zaraz po szkole oficerskiej.
– Chcieli nam coś przekazać – powiedział Reacher. – Pięćdziesiąt trzy to liczba pierwsza. Karla wiedziała, że to zauważę.
– I co?
– Pięć i trzy to osiem. Informuje nas, że tamtych jest ośmiu.
– Załatwiliśmy czterech. Został Lennox, Parker, Lamaison i jeszcze jeden. Kto?
– To wiadomość od Dave’a. Zawsze wolał słowa od liczb. Jeden-trzy-jeden. Trzynasta i pierwsza litera alfabetu.
– „M” i „A”.
– Mauney – powiedział Reacher. – Jest z nimi Curtis Mauney.
– Znakomicie – rzekła Neagley. – Nie będziemy musieli go tropić.
Ponownie uderzyli się pięściami. Nagle zadzwoniły komórki. Głośny, przeszywający, natrętny dźwięk. Dwie naraz. Dwa różne dzwonki. Brak synchronizacji. W kieszeni tamtych dwóch. Przełączone w tryb konferencyjny. Lamaison próbował nawiązać kontakt ze zwiadem.
Coś nieprzewidzianego.
Telefony zadzwoniły sześć razy i umilkły. Ponownie zapadła cisza
– Co byś zrobiła, gdybyś była Lamaisonem? – zapytał Reacher.
– Wysłałabym kilku ludzi, aby przejechali się chryslerami po terenie. Kazałabym, aby włączyli światła i przeprowadzili krótki zmotoryzowany patrol. Wytropiłabym nas w minutę.
Reacher skinął głową. Dla człowieka działka New Age była duża. Dla samochodu niewielka. Dla kilku samochodów – wręcz maleńka. W ciemnościach mogli się czuć bezpiecznie. W promieniach ksenonowych reflektorów czuliby się jak w kulistym akwarium. Wyobraził sobie samochody podskakujące na nierównym gruncie i siebie osaczonego przez światła reflektorów. Miotającego się w prawo i w lewo, zasłaniającego oczy. Jeden samochód go ścigał, a dwa inne zajeżdżały mu drogę.
Spojrzał na ogrodzenie.
– Masz rację – powiedziała Neagley. – Ogrodzenie zatrzymuje nas w środku tak jak zatrzymywało na zewnątrz. Przypominamy dwie bile na stole bilardowym. Za chwilę ktoś zapali światło i wpadnie na ten sam pomysł.
– Co zrobią, jeśli nas nie znajdą?
– Jak to możliwe?
– Przyjmijmy to na próbę.
– Wpadną w panikę.
– I co dalej?
– Zabiją Karlę i Dave’a, a później gdzieś się przyczają. Reacher skinął głową.
– Jestem podobnego zdania.
Wstał i zaczął biec. Neagley ruszyła za nim.
76
Reacher popędził w kierunku helikoptera. Helikopter stał w odległości sześćdziesięciu metrów od nich, duży, biały i błyszczący w nocnej poświacie miasta. Neagley biegła cierpliwie u jego boku. Reacher nie był szczególnie dobrym sprinterem. Wolny i ociężały. W kieszeniach pobrzękiwały mu różne przedmioty. Każdy sportowiec akademicki pokonałby taki dystans w sześć lub siedem sekund. Neagley przebiegłaby go w osiem. Reacherowi zajęło to niemal piętnaście. W końcu dobiegł do niego. Dopadł helikoptera w chwili, gdy otworzyły się drzwi głównej hali. W smudze światła dostrzegli mężczyzn wybiegających na zewnątrz. Reacher skoczył w lewo, chowając się za kadłubem maszyny. Neagley skuliła się u jego boku. Trzej faceci ruszyli pędem w stronę parkingu. Parker i Lennox. I Lamaison. Spieszyli się. W miarę jak się poruszali, Reacher i Neagley okrążali bella. Zgodnie z ruchem wskazówek zegara, dotykając helikoptera koniuszkami palców i wykorzystując go jako osłonę. Maszyna była chłodna i wilgotna od nocnej mgły jak samochód zaparkowany na ulicy. Oślizgła. Pachniała olejem silnikowym i paliwem lotniczym.
W odległości trzydziestu metrów od nich uruchomiono trzy chryslery. Pomruk trzech ośmiocylindrowych silników przerwał panującą ciszę. Usłyszeli odgłos trzech przełączanych skrzyń biegów. Ciemność rozproszyły trzy pary reflektorów. W panującym mroku wydawały się niewiarygodnie jasne. Przenikliwe, twarde, o nieskazitelnie białej barwie. Później sytuacja jeszcze się pogorszyła. Po kolei włączyli długie światła. Zajaśniały kolejne reflektory. Kiedy mszyli, ogromne snopy oślepiającego światła zaczęły się kołysać. Reacher i Neagley obeszli długi nos helikoptera i przylgnęli do drugiej strony kadłuba. Chwilę później samochody się rozdzieliły, raz po raz zmieniając kierunek.
Znaleźli czterech zabitych w ciągu dziesięciu sekund.
Chryslery zwolniły i zatrzymały się w odległości pięćdziesięciu metrów od siebie. Jeden stanął tam, gdzie była Neagley, drugi tam, gdzie Reacher. Reflektory przestały się poruszać. Cztery ciała utworzyły cztery długie groteskowe cienie. Trzy postacie wyskoczyły na zewnątrz i przesunęły się z oświetlonego pola w mrok.
– Nie możemy tu zostać – powiedziała Neagley. – Gdy będą wracać, oświetlą nas jak scenę w Hollywood Bowl.
– Ile mamy czasu?
– Muszą starannie obejrzeć ogrodzenie. Jakieś cztery minuty.
– Zacznij liczyć – polecił Reacher. Odepchnął się od kadłuba i mszył w kierunku głównego budynku. Czterdzieści metrów w dziesięć sekund. Drzwi były otwarte. Światła zapalone. Zatrzymał się, aby po chwili wejść do środka. Bardzo cicho, z ręką na rękojeści glocka. Nie zauważył nikogo. Miejsce sprawiało wrażenie opuszczonego. Po prawej stronie dostrzegł małe pomieszczenia biurowe, a po lewej dużą halę za ogromną szybą sięgającą od podłogi do sufitu. W hali stały długie stoły montażowe. Pod sufitem biegła plątanina przewodów wentylacyjnych usuwających kurz, a na posadzce leżała uziemiona metalowa krata chroniąca przed ładunkami statycznymi. Przesuwane drzwi w szklanej ścianie były otwarte. Powietrze wydostające się na zewnątrz pachniało ciepłą krzemową płytą. Jak nowy telewizor.
Biura z prawej strony były boksami o wymiarach trzy na trzy metry. Z przegrodami sięgającymi głowy i drzwiami. Na jednych z nich widniała tabliczka z napisem „Edward Dean”. Inżynier konstruktor. Na sąsiednich, „Margaret Berenson”.
Smoczyca. Prowizoryczny gabinet, aby można było załatwić na miejscu sprawy kadrowe bez konieczności ściągania ludzi do szklanego biurowca w południowym Los Angeles. Następne drzwi prowadziły do gabinetu Tony’ego Swana. Ta sama zasada. Dwa miejsca pracy, dwa biura.
Kolejne należały do Allena Lamaisona.
Były otwarte.
Reacher odetchnął głębiej. Wyciągnął glocka. Stanął w progu i zamarł. Ujrzał wnętrze boksu. Biurko, krzesło, tapetę, telefony, szafki z dokumentami, sterty papierów i pism.
Nic niezwykłego czy niewłaściwego.
Z wyjątkiem Curtisa Mauneya siedzącego za biurkiem.
I walizki stojącej przy ścianie.
Neagley wsunęła się do środka.
– Minęło sześćdziesiąt sekund – oznajmiła.
Mauney nawet nie drgnął. Spoglądał na nich z wyrazem obojętnej rezygnacji jak człowiek, który usłyszał złą diagnozę i czeka na kolejną, choć wie, że nie będzie bardziej pomyślna od pierwszej. Oparł dłonie na blacie. Splecione palce przypominały parzące się kraby.
– Lamaison był moim partnerem – powiedział. Reacher skinął głową.
– Lojalność bywa paskudna, prawda?
Ciemnoszara plastikowa walizka Samsonite stała równo przy ścianie tuż obok biurka. Reacher widywał większe. Nie przypominała gigantycznego bagażu, z jakim niektórzy pasażerowie użerają się na lotnisku. Ale nie należała do małych. Nie można jej było zaliczyć do bagażu podręcznego. W niewielkim wgłębieniu obok zamków dostrzegł inicjały. „AM”.
– Siedemdziesiąt dwie – powiedziała Neagley.
– Co zamierzasz zrobić? – zapytał Mauney.
– Z tobą? Na razie nic. Wyluzuj.
Neagley wycelowała pistolet w twarz Mauneya, a Reacher uklęknął i rozłożył walizkę na dywanie. Dotknął zamków. Zamknięte. Odłożył glocka. Chwycił zamki w palce wskazujące i kciuki, napiął ramiona i pociągnął. Reacher przeciwko dwóm cienkim metalowym zasuwkom. Nie było o czym mówić. Pękły w jednej chwili. Podniósł wieko.