– Ląduj – polecił Reacher. – W wąwozie. Nie opuszczaj podwozia.
– Dlaczego?
– Ponieważ tak sobie życzę.
Pilot poleciał kawałek na zachód, zmniejszył pułap o kilkadziesiąt metrów i zawrócił w stronę wąwozu, aby po chwili opuścić maszynę na ziemię jak windę. Usłyszeli sygnał alarmowy ostrzegający, że ląduje ze schowanymi kołami. Pilot zignorował go i kontynuował manewr. Zwolnił na wysokości sześciu metrów od ziemi i delikatnie posadził helikopter na kamienistym dnie parowu. Usłyszeli chrzęst miażdżonych kamieni i skrzypienie metalu. Podłoga znajdowała się prawie płasko. Przez tuman kurzu wzbijany płatami Reacher dostrzegł jadącą w ich kierunku Neagley.
W tym momencie paliwo się skończyło.
Silniki zgasły, a wirnik zamarł.
W kabinie zapadła cisza.
Reacher wyszedł pierwszy. Przedarł się przez obłok gorącego kurzu, wysłał Dixon i O’Donnella na spotkanie Neagley, a następnie wrócił do bella. Otworzył drzwi kokpitu i spojrzał na pilota. Facet w dalszym ciągu siedział przypięty pasami. Stukał paznokciem w szybkę wskaźnika paliwa.
– Przyjemne lądowanie – powiedział. – Jesteś dobrym pilotem.
– Dzięki.
– To wirowanie w powietrzu to sprytny pomysł – zauważył. – Dzięki temu drzwi były otwarte.
– To jedna z podstawowych zasad aerodynamiki.
– Miałeś okazję dokładnie przećwiczyć ten manewr. Pilot nie odpowiedział.
– Cztery razy – uściślił. – Przynajmniej o tylu wiem. Pilot nie odpowiedział.
– Ci ludzie byli moimi kumplami – wyjaśnił Reacher.
– Lamaison kazał mi to zrobić.
– W przeciwnym razie?
– Straciłbym robotę.
– Tylko tyle? Pomogłeś mu wyrzucić z helikoptera czterech żywych ludzi, aby ocalić pracę?
– Wiedziałem, że źle postępuję.
– A jednak to robiłeś.
– Czy miałem wybór?
– Duży – odparł Reacher. Widząc jego uśmiech, pilot nieco się rozluźnił. Reacher pokręcił głową, jakby był tym rozbawiony, pochylił się i poklepał tamtego po policzku. Przyjacielski gest. Uniósł kciuk, wsuwając go do oczodołu i nacisnął palcem wskazującym skroń, umieszczając trzy pozostałe palce za uchem. Chwilę później skręcił mu kark jedną ręką, pojedynczym raptownym szarpnięciem. Poruszył jego głową w jedną i drugą stronę, w przód i w tył, w prawo i w lewo, aby upewnić się, że kręgosłup został wystarczająco uszkodzony. Nie chciał, aby facet był sparaliżowany do końca życia. Nie chciał, aby kiedykolwiek się przebudził.
Odszedł, zostawiając go przypiętego pasami do fotela. Po piętnastu metrach odwrócił się i sprawdził. Helikopter stał w rowie, lekko pochylony, ze schowanym podwoziem i pustym zbiornikiem paliwa. Wypadek. Pilot na pokładzie, uraz spowodowany przez uderzenie. Niefortunne zdarzenie. Nie idealnie, lecz całkiem znośnie.
Neagley zaparkowała w odległości trzydziestu metrów od wąwozu w połowie odległości od frontowych drzwi domu Deana. Światła były nadal włączone. Kiedy Reacher dotarł do samochodu, ponownie odwrócił się i sprawdził okolicę. Bell był całkiem dobrze ukryty. Wystawał jedynie czubek śmigła. Płaty opadły pod własnym ciężarem. Tuman kurzu zaczął osiadać. Neagley, Dixon i O’Donnell stali obok siebie w zbitej gromadce.
– Wszystko w porządku? – zapytał Reacher.
Dixon i O’Donnell skinęli głową. Neagley się nie poruszyła.
– Gniewasz się? – zapytał Reacher.
– W sumie to nie – odpowiedziała. – Gniewałabym się, gdybyś to schrzanił.
– Musiałaś się dowiedzieć, gdzie jadą pociski.
– Przecież wiedziałeś.
– Potrzebowałem potwierdzenia. I adresu.
– No to jesteśmy. Nie ma tu żadnych pocisków.
– Są w drodze.
– Miejmy nadzieję.
– Chodźmy po Deana.
Wsiedli do małej hondy i Neagley podwiozła ich pod drzwi domu. Dean otworzył od razu. Pewnie usłyszał nadlatujący helikopter i zobaczył światła. Nie wyglądał na konstruktora rakiet. Bardziej przypominał trenera z ogólniaka. Wysoki, zwinny, z szopą piaskowych włosów. Miał jakieś czterdzieści lat, był bez butów, ubrany w spodnie od dresu i T-shirt. Nocny strój. Zbliżała się północ.
– Kim jesteście? – zapytał.
Reacher wyjaśnił, kim są i dlaczego przyjechali. Dean nie miał pojęcia, o czym mówi.
84
Reacher oczekiwał zaprzeczenia. Lamaison ostrzegł Berenson, aby siedziała cicho i pewnie tak samo postąpił z Deanem. Tylko że zaprzeczenie sprawiało wrażenie szczerego. Facet był naprawdę zdziwiony i nie udzielał wymijających odpowiedzi.
– Zacznijmy od początku – powiedział Reacher. – Wiemy, co robiłeś z modułami elektronicznymi. Wiem też, dlaczego tak postępowałeś.
Na twarzy Deana pojawił się ten sam wyraz co na twarzy Margaret Berenson.
– Wiemy, że grozili twojej córce.
– Czym?
– Jest tutaj?
– Wyjechała razem z matką.
– Rok szkolny jeszcze się nie skończył.
– Pilna sprawa rodzinna. Reacher skinął głową.
– Odesłałeś je. Mądre posunięcie.
– Nie wiem, o czym mówisz.
– Lamaison nie żyje – wyjaśnił Reacher.
W oczach Deana pojawił się przelotny błysk nadziei, trwał jednak krótki ułamek sekundy i trudno go było dostrzec w ciemności.
– Wyrzuciłem go z helikoptera – kontynuował Reacher.
Dean nie zareagował.
– Lubisz obserwować ptaki? Poczekaj dzień lub dwa, pojedź pięć kilometrów na południe i wejdź na dach samochodu. Dwa myszołowy oznaczają kojota ukąszonego przez węża. Więcej – Lamaisona, Parkera lub Lennoxa. Wszyscy gdzieś tam są.
– Nie wierzę ci.
– Pokaż mu, Karla – powiedział do Dixon.
Dixon wyciągnęła portfel, który zabrała Lamaisonowi. Dean wziął go do ręki i obejrzał w korytarzu. Wytrząsnął zawartość na dłoń i przejrzał. Prawo jazdy Lamaisona, jego karty kredytowe, legitymacja pracownika New Age ze zdjęciem. Karta ubezpieczenia społecznego.
– Lamaison nie żyje – powtórzył Reacher. Dean włożył rzeczy do portfela i zwrócił Dixon.
– Macie jego portfel – powiedział. – To niczego nie dowodzi.
– Mogę ci pokazać pilota – zaproponował Reacher. – On też nie żyje.
– Przed chwilą wylądował.
– Przed chwilą go zabiłem.
– Jesteś szalony.
– A ty jesteś wolny. Dean nic nie odpowiedział.
– Nie spiesz się – ciągnął Reacher. – Przywyknij do tego. Powiedz nam tylko, kto i kiedy tu przyjedzie.
– Nikogo tu nie będzie.
– Ktoś musi przyjechać.
– Nie było o tym mowy.
– Naprawdę?
– Możesz to powtórzyć? – poprosił Dean. – Lamaison nie żyje?
– Zabił czterech moich przyjaciół – odpowiedział Reacher. – Gdyby żył, nie traciłbym czasu na rozmowę z tobą.
Dean wolno skinął głową. Zaczął się przyzwyczajać.
– Nadal nie wiem, o czym mówicie – powiedział. – Zgoda, podpisałem lipne papiery. Przyznaję. Zrobiłem to sześćset pięćdziesiąt razy. Na tym koniec. Nigdy nie było mowy o składaniu elementów lub pokazywaniu, jak to zrobić.
– Czy ktoś oprócz ciebie o tym wie?
– To nic trudnego. Zwyczajnie podłączasz i używasz. Prosta sprawa. Musi tak być. Tej broni będą używali żołnierze. Bez urazy. W nocy, na polu walki, w warunkach silnego stresu.
– Może to proste dla ciebie.
– Stosunkowo proste dla każdego.
– Żołnierze nigdy nie obsługują broni, dopóki ktoś im nie pokaże, jak to się robi.
– Zostaną przeszkoleni, to oczywiste.
– Przez kogo?
– Przeprowadzimy szkolenie w Fort Irwin. Poprowadzę pierwszy kurs.
– Lamaison o tym wiedział?
– To standardowa procedura.
– Zmusił cię, abyś mu pokazał. Dean potrząsnął głową.
– Nie. Nie wspominał o tym, chociaż mógł. Nie mogłem mu niczego odmówić.
– Dziewięć godzin – rzekła Neagley.
– Kolejne trzysta trzydzieści sześć tysięcy kilometrów kwadratowych – dodała Dixon.
Dokładnie trzysta trzydzieści sześć tysięcy siedemset, pomyślał Reacher. No to już mamy obszar wielkości całej Kalifornii i ponad połowy Teksasu. Pole koła liczyło się, mnożąc n przez promień podniesiony do kwadratu. To potęgowanie sprawiało, że wzrost był tak szybki.