Изменить стиль страницы

Haro wyszła.

Staruszka patrzyła na budzących się.

Kiedy wszyscy troje się przebudzili i zobaczyli ją, przemówiła cichym, równym i spokojnym głosem:

– Ural, Diar, Moho. Jestem Hram. Witam was.

Ural, Diar i Moho patrzyli na nią.

– Wasze serca płakały przez siedem dni. To płacz żalu i wstydu za minione martwe życie. Teraz wasze serca się oczyściły i nie będą więcej płakać. Gotowe są kochać i mówić. Teraz moje serce powie waszym sercom pierwsze słowo w najważniejszym języku. W języku serca.

Umilkła. Jej duże oczy łagodnie się przymknęły. Zapadłe policzki lekko się zaróżowiły.

Leżący w łóżku drgnęli. Ich oczy również się przymknęły. Po wycieńczonych twarzach przebiegł słaby skurcz. Rysy tych twarzy ożyły, jakby popłynęły, ruszyły ze swych zwykłych miejsc, ustalonych w poprzednim życiu. Twarze otwierały się boleśnie. Jak kielichy egzotycznych kwiatów, które przespały całe dziesiątki lat w niedoli. Przeobrażenie trwało kilka chwil. Ural, Diar i Moho otworzyli oczy. Ich twarze jaśniały spokojnym zachwytem. Oczy napełniły się blaskiem zrozumienia. Usta rozkwitły w uśmiechu.

Wreszcie się narodzili.

CZĘŚĆ DRUGA

Miałam dwanaście lat, kiedy się wojna zaczęła.

Mieszkałyśmy, ja i mamusia, w wiosce Kolubakino. Wioska taka sobie, nieduża, raptem czterdzieści sześć domów. Rodzina całkiem mała: mamusia, babcia, Gierka i ja. A ojciec to od razu dwudziestego czwartego czerwca poszedł na wojnę. I gdzie on tam był, dokąd trafił, żyje czy nie – nikt tego nie wie. Listy od niego nie przychodziły.

Wojna gdzieś tam toczyła się i toczyła. Czasem po nocach dudniło.

A myśmy żyli w wiosce.

Nasz dom stał na skraju. Chociaż na nazwisko mieliśmy Samsikow, to ludzie po swojsku wołali na nas Skrajne, bośmy tak od dawien dawna na skraju mieszkali, i pradziadek, i dziadek, wszyscy żyli i żyli na skraju, i tu chaty stawiali, na skraju.

No, a ja wyrosłam na zmyślną dziewczynkę, wszystko przy domu robiłam, pomagałam starszym, jak tam coś trzeba posprzątać albo przygotować. Wtedy w wiosce wszyscy pracowali – starzy i młodzi. Taki tam panował porządek, paniczyków nie było.

Wiedziałam, że mamusi ciężko bez ojca. Chociaż z nim jeszcze ciężej, bo pił dużo. To jeszcze przed wojną było, jak zaczął, kiedy pracował w leśnictwie. Oni tam z leśniczym las na lewo sprzedawali i przepijali. Pijaczyna był z niego. I kochanicę miał w sąsiedniej wiosce. Taka gruba, z dużymi ustami. Polina.

No i Niemcy, jak przyszli we wrześniu czterdziestego pierwszego, to stanęli w wiosce. I przestali tak do października czterdziestego trzeciego. Dwa lata stali. To były wojska tyłowe, zaopatrzenia, nie jednostki bojowe. Bojowe dalej poszły – chciały gwałtem wziąć Moskwę. Ale nie wzięły.

A ci nasi Niemcy to mieli gdzieś tak po czterdzieści lat, ale wtedy to oni byli dla mnie jak staruchy, co taka dziewczynina rozumie. Stali w chałupach, po całej wiosce. A w radzie gminnej mieszkali oficerowie. No i jakoś tak z tymi Niemcami było normalnie, przez te dwa lata nikogo nie zabili, choć po prawdzie, jak się wycofywali, to wioskę naszą spalili. No, ale to taki mieli rozkaz, a nie z własnej ochoty.

W ogóle ludzie z nich byli dorzeczni, gospodarni.

Jak tylko przyszli i do naszej chałupy się wprowadzili, na drugi dzień zaczęli stawiać wychodek. U nas w wiosce nigdy w życiu nie było wychodków. Wszyscy chodzili, jak to się mówi „za stodołę” – gdzieś człowiek przykucnął i po sprawie. Babcia załatwiała się w oborze przy krowie. Mama – w ogrodzie. A my, dzieciaki – gdzie popadło. Pod krzaczkiem się przykucnie – i już! Nikt w wiosce nie miał wychodka, nikomu nawet do głowy by nie przyszło budować specjalnie. A oni stawiali. Babcia się śmiała: co to się trudzić po próżnicy, przecież i tak gówno do ziemi idzie!

Ale Niemiec to Niemiec: lubi porządek.

Więc jak przyszli – od razu zaczęli stawiać wychodki i ławeczki przed domami, jakby zamierzali u nas długo zostać.

No i w ogóle – jedzenie nam podrzucali, pomagali. Mieli kukurydzę, mąkę, konserwy mięsne. I chleb nawet sami sobie wypiekali – nam nie dowierzali. Może bali się, że ich strujemy?

Mieli sznapsa. Ale ja go nie próbowałam, przecież jeszcze dziewczynką byłam. A tamtej zimy pierwszy raz w życiu spróbowałam piwa.

Jak świętowali swoje Boże Narodzenie, wszyscy zebrali się w gminnej radzie. A mama z innymi babami jedzenie im szykowała: wieprzowinę, kury, nasmażyły kartofli na słoninie, napiekły białych bułek z ichniej mąki. I na stół wszystko postawiły. Myśmy z dziewczynkami na piec wlazły i patrzymy. A tu Niemcy wytoczyli beczkę, wstawili do niej taki miedziany kranik i zaczęli nalewać do kubków i szklanek piwo. Takie żółte było i pieniste. I zaczęli pić, a potem śpiewali i kołysali się na boki. Tak do samiuśkiej nocy. I sznapsa też pili. A ja patrzyłam z góry. I jeden Niemiec dał mi kubek: pij! No to spróbowałam piwa. Dziwny smak. Ale go zapamiętałam. Tak to było.

W ogóle z Niemcami było wesoło. Jakoś ciekawie: Niemcy! Zupełnie inni. Śmieszni. U nas trzech mieszkało: Erich, Otto i Peter. Zajęli chałupę, więc myśmy się przenieśli do łaźni. A łaźnia była całkiem nowa, ojciec ją postawił z grubaśnych bali, dym szedł na zewnątrz. No i Niemcy okupowali nam chałupę. Ale śmieszni! Wszyscy pod czterdziestkę. Otto był gruby, Erich z garbatym nosem, malutki, a Peter w okularach, płowowłosy i chudy jak patyk. Najbardziej parszywy był Erich: wiecznie niezadowolony. To mu zrób, tamto mu przynieś. Milczy albo coś mruczy. Bardzo lubił pierdzieć. Pierdnie, pomruczy coś i pójdzie do wioski. A Otto był najlepszy i najśmieszniejszy. Razem z mamą robimy im z rana śniadanie, a on się obudzi, przeciągnie, popatrzy na mnie.

– Nun, was gibts nojes, Warka?

Początkowo tylko się uśmiechałam. A potem mnie Peter-okularnik poduczył i zawsze odpowiadałam:

– Jubehaupt niks!

A ten zarży i idzie za małą potrzebą.

No a Peter był taki zamyślony, „ogłuszony poduszką”, jak mówiła babunia. Wyjdzie, siądzie na nowej ławeczce, zapali taką długą fajkę. Siedzi, pali i nogą huśta. Wybałuszy oczy na coś, siedzi, siedzi, jak niedojda, potem nagle westchnie i powie:

– Szajs der hund drauf!

Lubił strzelać do wron. Wyjdzie ze strzelbą do ogrodu i dawaj strzelać. Wali i wali, aż szyby drżą. W naszej wiosce Niemcy robili trzy rzeczy: sznury z łyka, płozy do sań i drewniane kliny. To znaczy wszystko robili nasi z wioski, Niemcy tylko doglądali i wysyłali dokądś. Mama z babami chodziła drzeć łyko, pleść sznury, a starzy z chłopakami gięli płozy i rąbali kliny. Ale nikt w wiosce nie pojmował, do czego Niemcom te kliny. Aż wreszcie Iljucha Kuzniecow, dezerter bez rąk, wytłumaczył: do tego, żeby bomby w skrzynkach nie telepały się i nie wybuchły.

Ci nasi trzej Niemcy bardzo lubili mleko. No po prostu jakieś wariactwo: jak tylko mama albo babunia wydoją krowy, to jeszcze przecedzić nie zdążą, jak Niemcy z kubkami wprost do obory lecą.

– Ain szluk, Masza!

Chociaż na mamę wszyscy wołali Gasza. A na mnie – Waria. Ale oni na nasze dziewuchy wołali Maszka… No a na punkcie mleka to mieli prawdziwego bzika! Pchają się prawie że pod krowę z kubkami. A przecież nie było żadnego pośpiechu – i tak wszystko mleko oni wypijali! Ale śpieszą się, żeby mleko nie ostygło, żeby jeszcze ciepłego się napić, takiego prosto od krowy. Przepychają się. A my w śmiech.

No i tak minął ten rok. Potem Armia Czerwona zaczęła nacierać, Niemcy rzucili się do ucieczki.

A mieli dwa rozkazy: wioski wszystkie zhajcować, a wszystkich młodych ludzi zabierać ze sobą na roboty do Niemiec. I zebrali nas z całej wioski, wszystkiego dwadzieścia trzy osoby. Reszta rozbiegła się albo pochowała. A ja nie. Nie wiem czemu, ale jakoś tak nie chciało mi się nigdzie uciekać. No bo gdzie znów uciekać? Wszędzie Niemcy. Partyzantów u nas nie było. A samemu w lesie strach.

Mama też nic mi nie powiedziała. Nawet nie płakała: przywykła. Płakała tylko, jak nam dom podpalali. O dzieci jakoś wtenczas nie bardzo się troskano. A i myśmy wtedy też byli jak z drewna – kto to wiedział, co i jak, dokąd wywiozą i po co. Nikt nie płakał. A babcia tylko się modliła i modliła. Żeby nie zabili. No i puściły mnie. A Gierka został w domu, nawet siedmiu lat nie miał.