Изменить стиль страницы

– Przelicz. – Dato podał walizkę Słomie. Ten otworzył, zaczął liczyć pieniądze.

Lincoln navigator zapalił i szybko odjechał.

Łom odprowadził go długim spojrzeniem.

– Mimo wszystko nie jarzę tego, Dato.

– Co? – Dato zapalił papierosa.

– No, ci blondyni… co to za lód?

– Co cię to obchodzi? Zdałeś towar i szlus. Jedziemy.

Łom uruchomił samochód, wyjechał na szosę:

– No to jasne. Ale co, nie można im podsunąć innego lodu? Bo to, kurwa, szkoda. Jakiś kawałek lodu i taki smród dookoła: lód, lód, lód. A co to za lód? Nikt nie wie. A jeszcze schodzi za sto patoli. Jakieś to wszystko popierdolone.

– A ja nie chcę wiedzieć. – Dato wypuścił kłąb dymu. – Każdy doi jak mu stoi. Ważne, że nie jest radioaktywny. I nie toksyczny.

– Sprawdzałeś?

– A jak?

– No to tym bardziej – można podłożyć lewuchę. Co, zamrozimy dwa wiadra wody. I chuj! – zarechotał Łom.

– Szczaw jesteś. Chociaż garowałeś – ziewnął Dato.

– Już byli tacy mądrzy – wymamrotał Słoma, przeliczając dolary.

– Kto? – zapytał Łom.

– Wowik Szaturski. Potem go znaleźli. Na wysypisku, kurwa. Z poderżniętym gardłem.

– O kurwa! – zdziwił się Łom. – To ten… poczekaj! Co, on też woził lód?

– Woził. Przed nami i Hasanem. Wozili razem z Żorikiem.

– A teraz razem robią podziemne biznesy. – Słoma potrząsnął walizką, podał ją Dato.

– W spółce akcyjnej „Matka ziemia”. Słyszałeś o takiej? – spytał z uśmiechem Dato. – Firma z perspektywami. Chcesz, dam ci telefon?

Dato i Słomą zaśmiali się.

– O, kurwa! – Łom kręcił głową ze zdziwieniem, nie odrywając wzroku od szosy. – A ja myślałem, że Wowika to ululali pikowi.

– Nie, bracie. – Dato położył walizkę na kolanach i zaczął bębnić po niej krótkimi palcami. – Nie pikowi. Karowi.

– Ale jak to? A ten… Dato, powiedz, a ten lód, on w ogóle… – ciągnął Łom.

Dato przerwał mu.

– Jaki, kurwa, lód! O czym ty ze mną nawijasz, pacanie? Lód! Pikowi! Żorik! Mam na łbie poważniejsze sprawy!

– A co jest? – przycichł Łom. – Znów merostwo czy jak?

– Jakie, kurwa, merostwo?!

– Szyszka znów narobił syfu?

– Jaki, do chuja, Szyszka?!

– Czyli z Tarasem?

– Ja-a-a-aki, kurwa, Taras?! – Dato z wściekłością wybałuszył oczy. – Odżywki dla niemowląt, kurwa twoja mać! To jest, kurwa, najważniejsza rzecz na świecie!

Przez chwilę jechali w milczeniu.

Potem Słoma zaczął rechotać. Nic nierozumiejący Łom wlepił oczy w odbicie Dato w lusterku.

Dato odchylił się do tyłu i wybuchnął orientalnym, rozbrzmiewającym różnymi tonami śmiechem.

Minęli stację metra „Tiopły stan”.

Potem stację „Końkowo”.

Łom w końcu też zarechotał.

Spokój

10.02.

Gabinet wicedyrektora „Tako-banku”.

Ulica Mosfilmowska 18.

Wąska i długa przestrzeń gabinetu, szarobrązowe ściany, włoskie biurowe meble. Przy wygiętym faliście stole z hiszpańskiej czereśni siedział Matwiej Winogradow. 50 lat, niski, czarne włosy, wąskie ramiona, ostry nos, szczupły, w dobrze skrojonym garniturze z liliowoszarego jedwabiu.

Naprzeciw siedział Barenboim.

– Motia, wybacz na miłość boską, że cię zamęczam bladym świtem. – Barenboim wyprostował się. – Ale sam rozumiesz.

– No coś ty. – Winogradow nadpił kawę. Wziął ze stołu kartę VISA Electron:

– Sześćdziesiąt dziewięć tysięcy, tak?

– Sześćdziesiąt dziewięć – potaknął Barenboim.

– I PIN zapisany. Super. Poważna sprawa, Boria. Takie prezenty brzydko pachną.

– Bardzo.

– Słuchaj, i nikt do ciebie nie dzwonił, nie przyjeżdżał, tak?

– Dokładnie.

Winogradow kiwnął głową.

Weszła Sokołowa z kartką papieru w ręku: 24 lata, zgrabna, w seledynowym kostiumie, twarz niezbyt pociągająca. Podała dokument. Winogradow wziął, zaczął czytać.

– Tak właśnie myślałem. Możesz już odejść, Nataszka.

Sekretarka wyszła.

– No i co? – nachmurzył się Barenboim.

– Zrobili to w absolutnie prosty sposób. Całkiem legalnie, zgodnie z ustawą o Banku Centralnym i kodeksem cywilnym. Czyli: ofiarodawca załatwia formalnie podstawową kartę na dowód jakiegoś zająca, a jednocześnie w oświadczeniu wpisuje prośbę o dodatkową kartę. Na twoje nazwisko. Przy odbiorze kart tę podstawową, na podstawionego zająca, wycofuje się i niszczy. Zostaje tylko twoja. Odnalezienie tego zająca, w twoim przypadku – Radija Awtandiłowicza Kurbaszacha, urodzonego w mieście Tujmazy 7 sierpnia 1953 roku, jest praktycznie niemożliwe. W jakim wymiarze przebywa teraz ten Kurbaszach – jeden Allach wie. Tak w ogóle, to nieźle pomyślane. Chociaż…

– Co?

– Ja bym to zrobił jeszcze prościej. Jest już zupełnie anonimowy produkt: VISA Travel Money. Tam w ogóle nie ma nazwiska właściciela. Nie korzystałeś?

– Nie… – Barenboim z niezadowoleniem odwrócił wzrok.

– Każdy Pietrow czy Iwanow może otworzyć konto i dostać taką kartę, a potem oddać ją jakiemuś Sidorowowi. Miałem taki przypadek. Jedna baba sprzedała w Kijowie sześć mieszkań i żeby nie wieźć szmalcu przez ukraińską granicę, poprosiła o wydanie właśnie tej karty VISA Travel Money. Ale jest jeden problem: limit jednorazowych operacji w naszych rosyjskich bankomatach to nie więcej niż 340 dolców dziennie. W każdym razie ta baba przez prawie pięć miesięcy doiła bankomaty jak kozy, a skończyło się to wszystko tak, że jeden bankomat połknął jej kartę, a ona…

– Motia, co ja mam robić? – przerwał mu Barenboim, tracąc cierpliwość.

– Wiesz co, Boria – Winogradow podrapał się w czoło kościanym nożem – musisz porozmawiać z Tolanem.

– Jest u siebie? – Barenboim nerwowo kołysał się na fotelu.

– Nie. Teraz pływa.

– Gdzie?

– W „Olimpijskim”.

– Tak wcześnie? Twardziel.

– W odróżnieniu od nas Tola jest porządnym człowiekiem! – Winogradow roześmiał się. – Rano pływa, w dzień pracuje, wieczorem spiduje i kopuluje, w nocy śpi. A u mnie wszystko na odwrót! Jedź. W dzień go nie złapiesz. To nierealne.

– Nie wiem… czy to wypada. Spotkałem go parę razy, ale nie znamy się blisko.

– Nieważne. To człowiek czynu. Powołaj się na mnie albo na Sawkę, jak chcesz.

– Tak myślisz?

– Jedź, jedź, właśnie teraz. Nie trać czasu. Twoi kolesie z FSB ni cholery nie wiedzą. A on ci pomoże to wyjaśnić.

Barenboim gwałtownie wstał, krzywiąc twarz, złapał się za pierś.

– Co ci jest? – Winogradów ściągnął piękne brwi.

– A… coś w rodzaju… osteochondrozy. – Barenboim wyprostował chude ramiona.

– Trzeba pływać, Boria – poważnie poradził Winogradow. – Przynajmniej dwa razy w tygodniu. Ja też byłem wcześniej taką ruiną. A teraz proszę: nawet palenie rzuciłem.

– Jesteś silny.

– Nie silniejszy od ciebie. – Winogradow wstał, wyciągnął rękę. – Zadzwoń do mnie później, dobra?

– Oczywiście. – Barenboim uścisnął chude, ale twarde palce Winogradowa.

– No i w ogóle, Boria. Czemu się tak rzadko widujemy? Jak ludzie bez serca.

– Co? – zapytał czujnie Barenboim.

– Rzadko razem łoimy gaz, Boria. Staliśmy się ludźmi bez serca!

Barenboim pobladł gwałtownie. Wargi mu zadrżały. Złapał się za pierś.

– Nie. Ja… mam serce – rzekł twardo. I wybuchnął płaczem.

– Boria… Boria… – Winogradow lekko się podniósł.

– Ja… mmam… se… serce! – zaszlochał Barenboim i padł na kolana. – Mam… mmmaam… e… e… e… e… aaaaa!!

Zalewał się łzami, jego ciałem wstrząsał płacz. Zgięty wpół, upadł na dywan. Zaczął się wić w ataku histerii.

Winogradow nacisnął guzik interkomu.

– Tania, szybko! Szybko!

Obiegł fantazyjne biurko, pochylił się nad Barenboimem:

– Boria, kochany, co ci jest?… Znajdziemy tych bydlaków, nic się nie bój…

Barenboim płakał. Urywane szlochy zlały się w jedno ochrypłe wycie. Twarz mu poczerwieniała. Wierzgał nogami.

Weszła sekretarka.

– Daj wody! – krzyknął do niej Winogradow.