Изменить стиль страницы

Blokada

4.15.

Mieszkanie wynajmowane przez Komara i Wikę.

Zapuszczona łazienka, niebieskie, miejscami odłupane kafeiki, rdzawe zacieki w wannie i umywalce blade światło starej żarówki, namoczona w misce brudna bielizna.

Łapin i Ilona leżeli nadzy w przepełnionej wannie. Ilona okrakiem usiadła na Łapinie i paliła papierosa. Jego członek tkwił w jej pochwie. Ilona lekko się poruszała. Łapin w półdrzemce zamykał i otwierał oczy.

– No i… on… nie zna się na sztuce… sztuce aktorskiej… – szybko mamrotała Ilona suchymi wargami. – Keanu Reeves też jest lajtowy, centralnie, wymiękam, bo on może zagrać miłość uczciwie, a ten niby taki jedwabisty… cały z czekolady… a ja mu w ogóle… nie wierzę… nawet zdeka… a na chuja wydawać forsę, jeśli się nie wierzy aktorowi, jeśli nie ma wiary… wow, ale masz twarde jaja!

Wykonała gwałtowny ruch. Woda chlupnęła poza brzeg wanny. Oblazłe drzwi się otworzyły. Wszedł nagi Komar. Miał wzwód.

– No co, machniom, mc gyvery!

– Dobra. – Ilona wyszła z wanny.

– O, kurwa, aleście wody nalali… – Komar popatrzył na podłogę. – Znowu sąsiedzi się przychrzanią…

– Macie mniej więcej takie same. – Ilona wzięła do ręki członek Komara.

– Rozmiar ma znaczenie? – spytał z ochrypłym śmiechem.

– A jak?

– To idziemy.

– A huknąć?

– Spuszczę się – i hukniemy.

Wyszli. Łapin wyjął rękę z wody. Popatrzył na swoje paznokcie. Były niebieskie. Jak kafelki. Weszła naga Wika.

– Co, w wodzie?

Łapin otworzył oczy. Wika weszła do wanny. Ujęła jego członek, włożyła sobie do pochwy.

– Zimno… – Łapin rozkleił wargi.

– Chodź, tę wypuścimy i nalejemy nowej. – Wika zaczęła się poruszać.

– Dobra…

Sięgnęła po korek. Szarpnęła za łańcuszek. Woda zaczęła spływać.

– Miałam chłopaka – też grzejnik – lubił jaja wkładać do tej dziury, kiedy woda spływała, no, jeszcze jak był mały.

– Co?

– No, gadaliśmy o tym, kto jak w dzieciństwie robił sobie dobrze… ja… to… oo, ale masz super siurdala… lubiłam siadać na rogu stołu i zakładać nogi na krzyż… a on normalnie kucał w wannie, napuszczał wodę, wyjmował korek i wsadzał jaja. A sam marszczył freda. I myślał o komunizmie.

– Po co?

– No, nie o samym komunizmie, sam komunizm na chuja komu potrzebny… nie za gorąca? – puściła gorącą wodę.

– Spox.

– Bo tam, w tym komunizmie, były wspólne kobiety… i on… oj, oj, oj… on… oj, oj, oj… to… oj, oj, oj…

– Jebał je wszystkie? – Łapin złapał Wikę za piersi.

– Oj, oj, oj… – krzywiła twarz. – Oj, dochodzę… o-o-o-o-o…

– A ja jakoś… w ogóle nie mogę skończyć…

– Oj… oj… – Przestała się ruszać. – Zaraz Komar nam huknie – i się spuścisz.

– Teraz chcę. – Łapin wciąż się poruszał.

– Jak chcesz, to wsadź mi w dupę. Komar tak samo, jak nie może się spuścić, to wsadza mi w dupę – i od razu strzela. Chcesz?

– Nie wiem… nigdy w życiu nie próbowałem… tam jest przecież gówno.

– Kutasiku, jakie gówno! No, chcesz, czy nie? No to chodź, zrobię ci dobrze.

– Ty?

– Zajebiście to robię. Chodź, odwróć się na bok… a ja się położę z tyłu. Już gorąco.

Zakręciła kran. Włożyła korek.

Łapin odwrócił się na bok. Wika położyła się z tyłu. Wzięła do prawej ręki jego członek. Lewą wsunęła mu między nogi. Ścisnęła mu jądra.

– Ale się naprężyły… biedny.

Zaczęła go masturbować.

Łapin przymknął oczy. I zapadł w sen.

Jest starcem. Ma osiemdziesiąt lat, jest chudy, wyschnięty. Schodzi po ciemnych i zimnych schodach w kamienicy. Na schodach poniewierają się kawałki tynku i rozbitego szkła. Ma na sobie ciężkie zimowe palto, na nogach walonki, na rękach rękawice z jednym palcem, jest bardzo zimno. Wstrząsają nim dreszcze, zimno przeszywa go na wylot. Słaba para wylatuje z zaschniętych ust. Prawa ręka jest na wpół zgięta. Na zgięciu łokcia zwisa rączka miedzianego czajnika. Pusty czajnik kołysze się koło biodra. Schodząc Łapin przytrzymuje się drewnianej poręczy. Każdy krok przychodzi mu z trudem. Serce wali ciężko jak stary zajeżdżony motor. Łapinowi brakuje powietrza. Chciwie wciąga je ustami. Zimne powietrze opala gardło. Głowa delikatnie drży, przez co wszystko, co widzi Łapin, też się trzęsie i kołysze. Łapin przystaje na pierwszym piętrze i opiera się plecami o szarą spękaną ścianę. Lewą ręką przytrzymuje czajnik. Stoi, ciężko oddychając Patrzy na ścianę między jednymi drzwiami a drugimi. Na ścianie ktoś wydrapał: KUZOWLEWOWIE TO KUŁACY! i SŁONIK KLESZCZ. Jedne drzwi są wyłamane. Zionie zza nich czarna otchłań spalonego mieszkania. Na drugich ołówkiem kopiowym narysowany jest emblemat zespołu piłkarskiego „Zenit”. Łapin stoi z półotwartymi oczyma. Dyszy. Z dołu ktoś wchodzi po schodach. Łapin otwiera oczy. Wyrasta przed nim zgarbiona postać w szarym waciaku. Na brudnej betonowej podłodze stawia oblodzone wiadro z wodą. Jęcząc, prostuje plecy. Ma czarną marynarską uszankę, przewiązaną podartą szarą chustką, wielkie rękawice z jednym palcem; wyszmelcowane watowane spodnie wpuszczone są w walonki. Ukazuje się szarożółta, chuda, brodata twarz człowieka w nieokreślonym wieku. Białawe oczy patrzą na Łapina.

– Druga jest całkiem zawalona. Pół domu zburzone.

– A… to?-pyta.

– Teraz trzeba chodzić przez dom numer 12.

Brodacz zagląda do spalonego mieszkania:

– Kiedy myśmy się gapili, palacz i Janek wszystko powynosiłi. Wczoraj z rana zaszedłem – ani szczapy. Dranie, mogli się podzielić. A ci siedzą zamknięci w kotłowni – i już. Nie dostukasz się. Warto by którego rozstrzelać. Gorsi są od faszystów.

Brodaty łapie wiadro, podnosi je, pojękując. Nagle Łapin bardzo chce zapytać brodacza o coś ważnego. Ale zaraz zapomina o co. Zdenerwowany odpycha się od ściany.

– Ale… Andrieju Samojłowiczu… ja przecież… jestem bezpartyjny. Nie macie sklejki?

Ale brodaty dźwiga już wiadro na górę, wysuwając daleko lewą rękę.

Łapin odprowadza go długim spojrzeniem. Potem rusza na dół. Wychodzi z na wpół ciemnej klatki schodowej i od razu oślepia go blask: wszystko wkoło tonie w słońcu. Łapin stoi przez chwile, otwiera oczy. Podwórze wciąż to samo: ogromne zaspy, pniaki po dwóch ściętych topolach, wrak spalonej ciężarówki. Wąska ścieżka prowadzi przez zaspy na ulice. Łapin stąpa ostrożnie. Nad głową ma czarny łuk bramy. Tu jest niebezpiecznie. Bardzo niebezpiecznie! Porusza się wzdłuż muru, dotykając go lewą ręką. Nagle widzi światło: ulica. Jest coraz jaśniej, jeszcze krok i Łapin wyjdzie na prospekt. Tu już jest szerzej. Środek prospektu jest oczyszczony. Ale koło domów stoją pryzmy śniegu. Prospektem chodzą ludzie. Jest ich niedużo. Poruszają się wolno. Ktoś wiezie coś na sankach. Sanki! On też miał sanki. Ale ukradli je Borisowowie. Spalili je w „kozie”. A na żelaznym szkielecie wożą wodę. On nosi ją w czajniku. Daleko ma do Newy. Można oczywiście topić śnieg. Ale trzeba go dużo. I też jest ciężki…

Przygotowuje się do wyjścia na środek prospektu. Opodal dozorczyni rozmawia z Lidią Konstantinowną spod ósemki. Stoją koło trupa leżącego w śniegu twarzą do ziemi. Trup ma ścięte oba pośladki.

– Łoo, wszyskie nieboszczyki majom tera dupy powycinane! – chrypi zamotana w kupę szmat dozorczyni. – A pytam się – czego? Bandyci na Priażce! Smażom kotlety z trupów na towocie! I wymieniajom na chleb!

Lidia Konstantinowna robi znak krzyża.

– Trzeba pokazać patrolowi.

Łapin podchodzi do nich.

– A nie macie szczapek?

Kobiety odwracają się i brną w drugą stronę.

– Że też tę białą swołocz święta ziemia nosi… – słyszy.

Przygryza wargi i wychodzi na prospekt. O czym one mówiły? Kotlety! Przypomina sobie kotlety wieprzowe w restauracji „Wiedeń” na Dużej Morskiej, w moskiewskiej karczmie Tiestowa. I w „Jarze”. W „Jarze”! Podawano je z ziemniakami, czerwoną kapustą i zielonym groszkiem. I były tam trufle, cudowny sześciowarstwowy kulebiak, zupa ze sterleta, krem karmelowy. A Lizetka kaprysiła, chciała jeszcze jechać do tych… do tego… no… tego wąsacza z wadą wymowy… Wiersze, wiersze, Boże, jak ten mróz ściska… kotlet. Kotlet.