Изменить стиль страницы

Wybiegła. Wróciła z butelką mineralnej. Winogradow nabrał wody w usta, prysnął na twarz wciąż wyjącego Barenboima. Ale ten wył nadal.

– Mamy coś na uspokojenie? – Winogradow podtrzymywał mu głowę.

– Tylko analginę… – wymamrotała sekretarka.

– Nie ma waleriany?

– Nie.

– Nic nie masz… – Winogradow zmoczył chustkę do nosa, próbował przyłożyć ją do czoła Barenboima.

Ten wył i wił się.

– O, w mordę… cóż to za… – Winogradow klęczał. Nie wiedział, co robić.

Zaczął lać wodę z butelki na poczerwieniałą twarz Barenboima.

Nie pomagało. Chudym ciałem wstrząsały drgawki.

– Coś tu jest nie tak. – Winogradow kręcił głową.

– Nieszczęście go spotkało?

– Tak, nieszczęście. Sześćdziesiąt dziewięć tysięcy dolarów wpłynęło mu na konto i nie wie od kogo! Straszne, kurwa, nieszczęście! – Zniecierpliwiony Winogradow złośliwie się uśmiechnął. – Boria! No, już dosyć! Wystarczy! Boria!!! Stop! Milczeć!!

Zaczął policzkować Barenboima. Ten zawył jeszcze głośniej.

– No nie, cholera wie, co z nim jest! – Winogradow wstał z klęczek, wsunął ręce do kieszeni.

– Może koniaku? – zaproponowała sekretarka.

– Cholera, zaraz wszyscy się tu zbiegną! Tania, dzwoń po karetkę. Niech mu dadzą w dupę jakiś zastrzyk… nie mogę tego słuchać!

Usiadł na biurku. Rozejrzał się, szukając papierosów. Przypomniał sobie, że rzucił palenie. Machnął ręką.

– No i piękny początek dnia, w mordę…

Sekretarka podniosła słuchawkę.

– A co mam powiedzieć?

– Powiedz, że… człowiek stracił…

– Co?

– Spokój ducha! – z rozdrażnieniem wykrzyczał Winogradow.

I’m a friend of Sarah Connor

14.55

Ulica Mochowa

Łapin wlókł się od stacji metra „Biblioteka imienia Lenina” do starego budynku uniwersytetu. Z ramienia zwisał mu plecak. Z pochmurnego nieba sypała się drobna śnieżna kasza.

Wszedł do zakratowanej bramy, spojrzał w stronę „psychodromu” – niewielkiego placyku obok pomnika Łomonosowa. Stała tam grupa studentów z butelkami piwa w rękach. Dwaj z nich, chudy przygarbiony Twarogow i malutki długowłosy Filsztejn, spostrzegli Łapina.

– Łapa, chodź do nas! – machnął ręką Filsztejn.

Łapin podszedł.

– Co tak wcześnie? – zapytał Twarogow.

Filsztejn zaśmiał się:

– Łapa żyje według czasu nowojorskiego! Pytał o ciebie profesor Radłow.

– Tak. W stylu: gdzie bumeluje mój ulubieniec? – wtrącił Twarogow.

– Co? – ponuro zapytał Łapin.

– Kaca masz, Łapa? Przyniosłeś pracę roczną?

– Nie.

– My też nie!

Filsztejn i Twarogow zaśmiali się.

– Daj łyka. – Łapin wziął butelkę od Twarogowa, napił się. – Rudik jest?

– Nie wiem. – Twarogow zapalił papierosa.

– Zobacz w „Santa-Barbarze” *

– Słuchaj, to prawda, że jego starzy są w jakiejś sekcie?

– Krisznowcy chyba. – Twarogow wypuścił dym.

– Nie, nie krisznowcy. – Filsztejn pokręcił kędzierzawą głową. – „Brahma Kumaris”

– A co to jest? – Łapin oddał butelkę.

– Brahma to jeden z bogów hinduskiego panteonu – wyjaśniał Filsztejn. – A co to takiego „Kumaris” – zapytaj Rudika. Oni co roku jeżdżą w Himalaje.

– On też?

– Coś ty! On to zlewa. Jego teraz jara metal. Buja się z Pająkiem. A ty co? Zajarałeś się tym?

– No, trochę.

– Ty, Łap, co jest, drinkowałeś wczoraj czy ruchałeś?

– I jeszcze grzałem. – Łapin skierował się do wejścia.

Wszedł na pierwsze piętro. Przeciął pustą palarnię.

Przez otwarte na oścież drzwi zajrzał do męskiej toalety. Nikogo tam nie było prócz garbatej sprzątaczki w nieokreślonym wieku. Na podłodze leżał w kałuży moczu kosz na odpadki. Dokoła poniewierały się niedopałki, puszki po piwie i inne śmieci. Sprzątaczka szczotką na długim kiju zsuwała wszystko do wiadra. Łapin cmoknął niezadowolony. Na jego widok garbuska z wyrzutem pokręciła głową.

– Ech, świntuchy. Paskudzą i paskudzą. Serca nie macie.

Łapin drgnął. Rozwarł rękę, przytrzymującą szelkę plecaka. Plecak ześlizgnął się z ramienia, upadł na podłogę. Łapin zaszlochał. Jego oczy gwałtownie napełniły się łzami.

– Nie! – wykrztusił.

Otworzył usta i wydał przeciągły, żałosny krzyk, który zadźwięczał w pustej toalecie i wyrwał się na korytarz. Pod Łapinem ugięły się kolana. Złapał się za pierś i runął na wznak.

– Oooo! Oooo!! Oooo! – zawył przeciągle, wierzgając nogami.

Sprzątaczka ze złością wlepiła w niego wzrok. Postawiła szczotkę w kącie, obeszła Łapina i pokuśtykała na korytarz. Do toalety zbliżało się trzech studentów, zwabionych krzykiem.

– Babciu, co tam się dzieje? – zapytał jeden.

– Znowu narkoman! – Sprzątaczka patrzyła na nich z oburzeniem. – Kto tu się teraz uczy? Same pedały i narkomany!

Studenci obstąpili Łapina. Ten jęczał i płakał, z rzadka przeciągle krzycząc.

– Kurwa. Typowy zwał – wywnioskował jeden ze studentów. – Wowa, dzwoń na 03.

– Nie wziąłem komóry. – Drugi żuł gumę. – Ej, kto ma telefon?

– Hej, co z nim? – spytała dziewczyna, wychodząca z damskiej toalety.

– Masz komórkę?

– Tak.

– Wybierz 03, kumasz, ma zwała.

– Żenia, może nie trzeba? – powątpiewał jeden ze studentów.

– Dzwoń, głupia, bo nam tu zejdzie! – krzyknęła wściekle sprzątaczka.

– Spadaj… – Dziewczyna wybrała 03. – A co ja mam powiedzieć?

Student wypluł gumę.

– Powiedz: I’m a friend of Sarah Connor.

Osiem dni później

12.00

Prywatna klinika. Prospekt Nowołużniecki 7.

Obszerny biały pokój z szerokim białym łóżkiem. Białe żaluzje w oknach. Bukiet białych lilii na niskim, białym stole. Biały telewizor. Białe krzesła.

W łóżku spali Łapin, Nikołajewa i Barenboim. Ich twarze zdradzały wycieńczenie: sińce pod oczami, żółtawy odcień zapadłych policzków.

Drzwi otworzyły się bezszelestnie. Wszedł ten sam tęgawy i przygarbiony lekarz. Zaczął podnosić żaluzje. Za nim weszli Mer i Uranow. Stanęli obok łóżka.

Pokój zalało dzienne światło.

– Jeszcze mocno śpią – rzekła Mer.

– Zaraz się przebudzą – odparł z przekonaniem lekarz. – To cykl, cykl. Łzy i sen. Sen i łzy.

– Były jakieś problemy z chłopakiem? – zapytał Uranow.

– Tak. – Lekarz wsunął ręce do kieszeni grubego fartucha. – Tych dwoje jak zwykle, wysłali na piętnastkę. A tego wzięli za narkomana. No i trzeba było załatwić przeniesienie.

– Naprawdę się kłuł?

– Na lewej ręce ma ślad po igle. Nie, nie jest narkomanem.

Zamilkli.

– Łzy… – rzekła Mer.

– Co łzy? – Lekarz poprawił kołdrę na piersi Barenboima.

– Zmieniają twarze.

– Jeśli płacze się cały tydzień! – uśmiechnął się lekarz.

– Do tej pory nie rozumiem, dlaczego, kiedy człowiek nie przestaje płakać, wszyscy zawsze wzywają karetkę? A nie próbują go uspokoić… – w zamyśleniu rzekł Uranow.

– Boją się – wyjaśnił lekarz.

– Jakie to… piękne – uśmiechnęła się Mer. – Pierwszy serdeczny płacz. To jak… pierwsza wiosna.

– Pamiętasz, jak to było z tobą? – Lekarz kiwał potężną głową. – Ryczałaś jak wół.

– Pamięta pan?

– No, gołąbeczko, to było jakieś dziewięć lat temu. Ale pamiętam też naszego brodacza. I dziewczynkę z uschniętą ręką. I bliźnięta z Nogińska. Doktor ma dobrą pamięć. Co? – Mrugnął i zaśmiał się.

Mer uściskała go. Barenboim poruszył się. Jęknął. Blada ręka Łapina drgnęła. Palce ścisnęły się i rozprostowały.

– Pięknie. – Lekarz spojrzał na biały zegar. – Kiedy wszyscy leżą razem, cykl się wyrównuje. Tak! Szybciej, moi państwo!

Mer i Uranow wyszli pospiesznie. Lekarz stał przez chwilę, odwrócił się i wyszedł za nimi. Pielęgniarka Haro bezszelestnie wtoczyła do pokoju fotel na kółkach.

Siedziała w nim chudziutka staruszka. Miała na sobie niebieską staromodną sukienkę. Na głowie płaski kapelusik z niebieskiego jedwabiu z niebieską woalką. Niebieskie pończochy opinały niewiarygodnie chude łydki, na nogach miała niebieskie lakierowane pantofelki. Staruszka rozplotła zaciśnięte na kolanach pomarszczone ręce i podniosła woalkę. Jej wąska, chuda, pomarszczona twarz jaśniała niesamowitym szczęściem. Duże, mądre, niebieskie oczy błyszczały mocnym, młodzieńczym blaskiem.

вернуться

* Toaleta na pierwszym piętrze uniwersytetu