Изменить стиль страницы

Właściwie nie wiem, czym by się to skończyło, gdyby nie ta głupia obłąkana. Drzemała tam przy tej swojej kupie, a kiedy dziewuchy zaczęły się okładać, to się przebudziła. I jak nie zawyje! Pewnie się zestrachała. Zaczerpnęła gówna z kupy – i w dziewuchy! I jeszcze raz! I jeszcze!

Jak te nie zajazgoczą! Ale bić się przestały.

A potem stanęliśmy gdzieś pod Krakowem. I stoimy, stoimy, stoimy. Przestaliśmy prawie całą noc. Niedobrze mi. Jedne płaczą, inne śpią. Jeszcze inne się śmieją.

A myśmy we cztery przelazły w kąt. Siedzimy. Ciemno, tylko gdzieś w oddali ktoś gra na harmonijce ustnej. A mnie od razu przypomniał się dom, mamusia, babunia, Gierka. I łzy same pociekły. Ale na głos nie ryczałam.

Pewnie, żyło nam się nieźle: ojciec w leśnictwie zarabiał pieniądze, nie dniówki, jak w kołchozie. Nie żeby nie był ze wsi – po prostu miał szczęście. Leśniczego, Matwieja Fiedotowicza, wyciągnął z grzęzawiska. Kiedy był strażnikiem, przyuczył się do polowania. Jeszcze jak! Przecież ciągle tylko ze strzelbą i na koniu. Co wyskoczy – bach! A nasz leśniczy miał wielką słabość do polowań. No to razem chodzili na polowania. No i raz, akurat jak poszli na kaczki na Butczyńskie Bagna, leśniczy wpadł w trzęsawisko. A ojciec go wyciągnął. No więc kiedy gajowego, Kuźmę Kuźmicza, zarżnęli Cyganie i było wolne miejsce, leśniczy wyznaczył ojca! I tak ojciec został gajowym. Dostawał co miesiąc sześćset dwadzieścia rubli.

A jak kto ma pieniądze, to przeżyje. Bo inne chłopy, jak przyjdzie zima – idą za robotą do miasta, żeby zarobić i coś kupić. Za dniówki nic człowiek nie kupi. Kartofli dadzą albo żyta. No, owies jeszcze dawali. Prażą go w kotłach całą zimę i jedzą. Jak konie.

A myśmy dobrze jedli. Trzymaliśmy konia, krowę, dwie świnie, gęsi i kury. Słoniny nigdy nam nie brakło. Jak mamunia rano nasmażyła jajecznicy na dużej patelni – to wszystko pływało w tłuszczu! Chlebka się weźmie, zacznie maczać – cudo! A potem – bliny gryczane z twarogiem. Macza się, popije prażonym mlekiem – uch, co za pychota! A jeszcze na targu kupowaliśmy miód. I buciki mi ojciec na targu kupił, i lalkę Księżniczkę, i cztery książki, żebym się uczyła czytać. Wszystkie dziewuchy miały tylko elementarze, a ja miałam książki z obrazkami: „Konik-garbusek”, „Moskwa radziecka”, „Buratino” i „Wilk i siedem koźlątek”.

A targ – to ci dopiero cudo! Czasem ojciec rano mówił:

– No co, Wariuszka, pojedziemy na targ?

To ja pierwsza lecę do stajni zaprzęgać. Och, jak lubiłam zaprzęgać konie! Ojciec od maleńkości mnie przyuczył; chłopaczysków dorosłych w rodzinie nie było! Nawet wierzchem dobrze jeździłam – a jakże. Całe życie z końmi: najpierw był Żwawy, potem Zoja, którą ukradli, potem Chłopczyk.

Wyprowadzę, wyczyszczę, zaprzęgnę bryczkę z malowanym oparciem. Ojciec buty chromowe włoży, nasunie nową czapkę z daszkiem, siądzie z przodu, my z mamunią z tyłu. Strzeli z bata. I jazda!

Do targu w Żyzdrze mieliśmy trzydzieści sześć wiorst. Czego tam nie było! I garnki przeróżne, i dywaniki, i chomąta. A ja lubiłam zabawki. Jeden wujaszek sprzedawał piszczałki. Drugi zabawki: chłop z niedźwiedziem w kuźni kują. I lalki mieli różne. Piękne.

Wszystko byłoby dobrze, gdyby ojciec nie pił. Mama mówiła, że przez to i dzieci więcej nie było…

Z drugiej strony – co to wspominać przeszłość, i tak Niemcy spalili wioskę.

No i płakałam sobie cichutko.

A więc staliśmy i stali. Potem rano szarpnęło, ruszyliśmy i znów stoimy: Kraków. Dziewuchy zaczęły wstawać – dojechaliśmy! Tu drzwi odciągnęli – stoją Niemcy. Patrzą na nas, coś mówią. Jeden nos zatkał, odwrócił się. Zarechotali: smród w naszym wagonie był straszny. Podszedł Polak z wiadrem wody. Niemcy pokrzykują:

– Trinken!

Polak podał nam wiadro. Zaczęłyśmy pić po kolei. Wypiłyśmy całe wiadro. Podał jeszcze jedno. Wypiłyśmy drugie. I trzecie podał! Niby nie bardzo chciało mi się pić, ale jak przyszła moja kolej – przypięłam się i oderwać nie mogę, jakbym się przyssała. Ledwo mnie odciągnęli.

W sumie nasz wagon wypił cztery wiadra wody.

Potem dwóch Polaków podjechało furmanką. A na niej leżała surowa konina, rąbanka. Jeden zaczął nam łopatą ciskać to do wagonu. Zrzucił. Niemiec krzyknął:

– Essen!

I znowu drzwi zaryglowali. Stoimy, ale co tu robić? Pogadałyśmy między sobą, że skoro karmią, to znaczy, ze dalej nas powiozą, do samych Niemiec. A ile tam jechać? Nikt nie wie. Może ze dwa tygodnie albo więcej? Może miesiąc? Europa przecie duża. Może i większa od Rosji.

Ale żreć się chce. Nie było wyjścia: zaczęłyśmy po trochu skubać tę surową koninę i żuć.

Tymczasem pociąg pojechał dalej. I więcej już tak długo nie staliśmy. Pewnie w Polsce tory lepsze, bo nasz eszelon zaczął pędzić.

Zjadłam trochę koniny i zasnęłam na długo. Spałam i spałam jak zabita. Ze zmęczenia, jasna sprawa. No i zestrachana byłam. A ze mną tak zawsze, kiedy mnie strach obleciał – to od razu sen morzył. Jak ojciec mamę bić zaczyna – ja od razu ziewam ze strachu. Durna głowa, ległabym na podłodze i nie wstawała, spała, póki wszystko się nie skończy.

Kiedyś zabłądziłam w lesie z Awdotią Kuprijanową. Na grzybyśmy poszły, a ona: chodźmy, Waria, znam tajemną polankę, tam rosną same prawdziwki. No i poprowadziła mnie na tę polanę. Prowadziła, prowadziła i zaprowadziła w taki gąszcz, że zgroza mnie zdjęła: drzewa ogromniaste, słońca nie widać, ciemno jak w nocy. No i zgubiłyśmy drogę. Strach! U nas i wilki się spotyka, i niedźwiedź w trzydziestym dziewiątym krowy rozszarpał. Ta głupia Awdotia, jak zobaczyła, że zgubiła drogę – od razu w płacz! A co ja mam robić? Ciągnę ją za rękę: chodźmy. Potem tak straszno mi się zrobiło, że ległam pod krzakiem i zasnęłam. Ona obok mnie. A kiedy się obudziłam – akurat nas znaleźli. Tam nieopodal była droga, chłopy szły na kośbę, usłyszałyśmy ich. Zaczęłyśmy na nich wołać. Podeszły. Matka mówiła, że to cud…

W każdym razie, obudziłam się, kiedy drzwi rozsunęli.

Krzyknęli:

– Sztein auf! Aussztajgen! Sznel! Sznel!

Tośmy wstały i wyszły z wagonu.

Na taki ogromniasty majdan. Coś jak dworzec, takie miejsce, gdzie stoją pociągi, podjeżdżają, odjeżdżają. Jak żyję nie widziałam takiego: mnóstwo, mnóstwo torów, i stoją pociągi towarowe. I cysterny. I eszelony z drzewem, i puste. Wszędzie chodzą żołnierze.

Ustawili nas w szyku wzdłuż pociągu. W drodze czworo z naszych umarło nie wiadomo na co. Od razu ich gdzieś zabrali.

A Niemiec stanął na skrzynce i zaczął mówić po rosyjsku. Powiedział, że teraz jesteśmy w Wielkich Niemczech. To dla nas wielki honor. Dlatego wszyscy powinniśmy pracować na chwałę Wielkich Niemiec. I że teraz pójdziemy do obozu filtracyjnego, gdzie dadzą nam jeść, dadzą dobrą odzież i wydadzą dokumenty na pobyt w Niemczech. A potem pojedziemy do różnych zakładów i fabryk, gdzie będziemy żyć i pracować. I że wszystkim nam będzie tam dobrze. A najważniejsze – byśmy zrozumieli, że Niemcy to kraj kulturalny i wszyscy tu żyją szczęśliwie. A najszczęśliwiej ze wszystkich – młodzi ludzie.

Potem ustawili nas w kolumny i poprowadzili. Ruszyliśmy. Szliśmy ze siedem wiorst, aż doszliśmy do dużego obozu otoczonego murem z drutem kolczastym i z wieżyczkami. Chodzą Niemcy z owczarkami, samochody stoją.

Zaprowadzili nas tam i rozlokowali w barakach: dziewuchy oddzielnie, chłopaków oddzielnie. W naszym baraku były prycze. I były jeszcze inne dziewuchy – z Polski, Białorusi i Ukrainy. Ale niewiele. Powiedziały nam, że tu nie zatrzymują dłużej niż trzy dni: przepuszczą przez obóz i zawiozą na miejsce pracy.

Zaczęłyśmy je wypytywać – dokąd nas wyślą? One na to – zależy kogo. Nikt dokładnie nie wie. A jeśli ktoś zachorował – do obozu pracy. Tam jest najgorzej. Tam się tłucze kamienie.

Trochę tam posiedziałyśmy, potem zaprowadzili nas na dezynsekcję.

To była taka ogromniasta łaźnia – cudo! Nigdy czegoś takiego nie widziałam. W takim wielgachnym baraku. Zupełnie nowy, tarcicą pachnie. I jakem tam weszła, ten zapach poczuła, od razu sobie przypomniałam nasz tartak na Kordonie. Jakeśmy jeździli po deski, kiedy wujek Misza się budował. Postawili mu taki ładny dom, ojciec dostał najlepszą tarcicę. A wujek Misza wziął i się powiesił. Ot, i tak bywa…