Изменить стиль страницы

– Noch ajnmal!

Przyłomotali mi jeszcze raz. A ja jakbym zaczęła zasypiać: wargi zrobiły się jak z ołowiu, gęba jakoś tak zdrętwiała i zrobiła się ciężka, obca, chropowata. Jak piec wapnem bielony. I jakbym zrobiła się taka całkiem-całkiem lekka, jak obłok. A w piersi mam tylko serce i nic więcej. Zupełnie nic – nie ma ani brzucha, ani dziurek w nosie, ani gardła. I to serce jakby się poruszyło. To znaczy jak… sama nie wiem co. Jak jakieś zwierzątko. Poruszyło się i jakby zaczęło migotać. I zamruczało tak słodko, słodziuteńko: hr, hr, hr. Ale nie tak jak wcześniej – ze strachu albo z radości. Zupełnie inaczej. Jakby dopiero się przebudziło, a wcześniej spało i spało. Mnie tu zabijają, a serce się przebudziło. I nie ma w nim ani strachu, ani zdziwienia. Jest tylko słodki pomruk. I wszystko jest dobre, uczciwe i takie czułe, że aż cała zamarłam. Aż mi się włosy na głowie poruszyły: tak mi teraz dobrze. I cały strach minął od razu: czego się bać, jeśli serce jest ze mną!

Nigdy nic takiego jeszcze mi się nie przytrafiło.

Zastygłam i nie oddycham.

Ten z trąbką znowu zaczął słuchać. I mówi głośno:

– Hra. Hra. Hram!

A głos ma taki obrzydliwy, jakiś ochrypły. Główny wyrwał mu trąbkę, sam przyłożył mi do piersi.

– Hram! Genau! Hram!

I cały się trzęsie z radości.

– Herszaften, Hram! Hram! Zi ist Hram! Hyren zi! Hyren zi!

Wszyscy szwargoczą, kręcą się wokół mnie. Zaczęli rozcinać sznury. Nagle wszystko wydało mi się ohydne – ichnie głosy, ręce i mordy, i te samochody, i ten las zasmarkany, i wszystko wokoło. Zastygłam, żeby tylko serca nie spłoszyć, żeby dalej tak słodko mamrotało, żeby mnie całą od tej słodyczy serdecznej przejmowało do szpiku kości. Ale oni mnie jak lalkę wyciągnęli ze sznurów i wzięli na ręce. Nagle serce zamilkło.

I od razu padłam bez przytomności.

Nie wiem, ile czasu minęło.

Ocknęłam się.

Oczu jeszcze nie rozlepiłam, a czuję, że wszystko się kołysze. Gdzieś mnie wiozą.

Otworzyłam oczy: jakby maleńki pokój. Tylko lekko się kołysze. Spojrzałam – obok mnie jest okno, a na nim firanka. A w firance szpara i las tam miga.

Zrozumiałam, że jadę pociągiem.

I jak tylko to do mnie dotarło, poczułam w głowie jakąś pustkę. Tak, jakby to nie głowa była, tylko szopa na siano późną wiosną – ani słomki, ani trawki. Bo bydło wszystko zżarło przez zimę.

Pustka w głowie. Ogromna taka, nie ma jej końca. I jest wszędzie wokół. Ale pustka jakaś taka dobra, wcale mnie to nie wystraszyło. Tylko jakoś tak – bach! Jak z lodowej górki na sankach – raaaz! I już się jest na dole. Tak i ta pustka – bach! zjechała mi do głowy. I zrobiło się pusto. Ale najważniejsze, że choć pusto, puściusieńko, to ja wszystko rozumiem. I robię, jak trzeba.

Wyciągnęłam rękę spod kołdry. Patrzę na nią – to moja lewa ręka. Tysiąc razy ją widziałam. A teraz jakbym widziała pierwszy raz. Ale wiem o niej wszystko! Pamiętam wszystkie blizny, kiedy się skaleczyłam sierpem, kiedy się nadziałam na gwóźdź. Ale tak dobrze pamiętam jakby mi film puszczali: tu na małym palcu niebieska kropka. Skąd? Ano kiedy wujek Siemion wrócił z wojska, to wykłuł sobie na piersi serce przebite strzałą. I poduczył chłopaków, jak to się robi: obrazek trzeba nabić gwoźdźmi na drewienku, potem nadpalić obcas i te gwoździe natrzeć sadzą. A potem – ciach! Przycisnąć drewienko do piersi. Kolka, sąsiad, chciał to zrobić, ale ojciec go zwymyślał i wyrzucił drewienko, a ja potem małym palcem na to drewienko z gwoźdźmi się nadziałam. Na jeden gwóźdź.

Ot, tak to było.

Ten pokoik taki przyjemny, cały drewniany. I nity błyszczą w ścianach. Dwa łóżka, pośrodku maleńki stół, żółty sufit. Ciepło. I pachnie czystością, jak w szpitalu.

A na drugim łóżku ktoś leży. W mundurze. Odwrócony do ściany.

Wyjęłam ręce spod kołdry, podniosłam się. Widzę, że jestem w samej bieliźnie. A pierś mam przewiązaną bandażami.

Wtedy od razu wszystko sobie przypomniałam. A do tego momentu to jakby mi pamięć odjęło: nie wiem, kim jestem, gdzie jestem: wiozą mnie, to wiozą i tyle.

Rozejrzałam się: na stole leży blaszane pudełko. I książka.

Uniosłam firankę: las, las i las. Tylko drzewa migają.

Siadłam, zwiesiłam nogi. Spojrzałam w dół – nie ma moich butów z jałowiczej skóry. I ubrania nigdzie nie ma. Zwiesiłam głowę w dół, rozglądam się. Zaczęło mnie drapać w gardle. Zakasłałam. Od razu w piersi odezwał się ból.

Jęknęłam, złapałam się za pierś.

Wtedy ten, co drzemał, zerwał się – i do mnie. To był ten sam Niemiec, co podawał lodowe młoty. Szybko objął mnie za ramiona, wymamrotał:

– Rue, ganc rue, szwesterchen…

Ułożył mnie w łóżku, nakrył kołdrą. Zerwał się, zapiął kołnierz, poprawił mundur, otworzył drzwi i wybiegł. Zamknął drzwi. Nie zdążyłam zebrać myśli, a już wchodzi główny Niemiec. Dalej taki sam – wysoki, płowowłosy. Ale już nie na czarno. Tylko w niebieskim szlafroku. Usiadł przy mnie na łóżku. Uśmiechnął się. Wziął moją rękę. Do ust podniósł. I pocałował.

Potem zdjął szlafrok. A pod nim miał koszulę i spodnie. Zdjął koszulę. Ciało miał takie strasznie białe. I zaczął zdejmować spodnie. Odwróciłam się.

Myślę: no to teraz zrobi ze mnie babę. I jakoś tak leżę i słyszę, jak jego spodnie szeleszczą, a wcale się nie boję. Leżę jak nieprzytomna. A co mi tam? Takie rzeczy przeżyłam w tym zagajniku, że teraz mi wszystko jedno.

Rozebrał się. Ściągnął ze mnie kołdrę i zaczął mi zdejmować bieliznę.

Leżę, patrzę w ścianę, na te błyszczące nity.

Rozebrał mnie do goła. A potem legł obok. Pogłaskał mnie po głowie. I zaczął odwracać do siebie. Zamknęłam oczy.

Powoli mnie odwrócił, oplótł swoimi długimi rękami. I przywarł do mnie całym ciałem. I piersią przylgnął do mojej piersi.

I tyle! Leży i już. Myślę sobie – to Niemcy ostrożnie obchodzą się z dziewuchami, najpierw uspokoją, a dopiero potem – ciach! U nas w wiosce to od razu – tak mi opowiadali.

Leżę. I nagle wzdrygnęłam się całym ciałem, jakby we mnie piorun strzelił. I serce znów się poruszyło. Jak zwierzątko. I najpierw zrobiło się tak niespokojnie, dziwnie jakoś, jakby mnie podwiesili niby szynkę w piwnicy. A potem tak dobrze. Jakbym po rzece płynęła. Niesie mnie, niesie, jak na fali. I nagle poczułam jego serce, jak swoje.

I jego serce zaczęło skubać moje serce. Tak słodko, słodziutko. Tak czule.

Aż przenikało mnie całą.

Nawet mamunia nie była mi tak bliska. Nikt.

Zupełnie przestałam oddychać, jakbym wpadła do studni.

A on skubie i skubie moje serce swoim. Jak ręką. To ściśnie, to rozluźni. A ja cała drętwieję. Zupełnie przestałam myśleć. Jednego chcę – żeby to trwało wiecznie.

Boże, jak słodko było! Jak tylko skubnie moje serce, to ja drętwieję, drętwieję i czuję się, jakbym umierała. A serce zatrzepocze i zatrzymuje się. I stoi, jak śpiący koń. A potem – tyk! Znów się ożywia, trzepocze, a on znów skubie.

Ale wszystko na ziemi ma swój koniec.

Przestał. Jakbyśmy oboje umarli. Leżymy niby dwa wielkie głazy. Nawet nie drgniemy.

A pociąg wciąż – stuk-stuk, stuk-stuk.

Potem rozluźnił uścisk. I zsunął się na podłogę jak kłoda.

Chwilę poleżałam. Potem usiadłam. Patrzę – leży na podłodze, zupełnie jak martwy. Nagle się poruszył. I objął mnie za nogi. Tak czule, jak matka!

A ja nawet nie mam siły płakać.

Wstał, ubrał się. Ułożył mnie w łóżku, nakrył kołdrą. I wyszedł.

Ale ja nie mogłam uleżeć. Wstałam. Rozsunęłam w oknie zasłony, patrzę. A tam las, pola, wioski. Patrzę na to, jakbym pierwszy raz widziała. I nie mam żadnego stracha. Za to w piersi taki radosny spokój. I wszystko jest jasne!

W końcu wrócił. Znów w swoim czarnym mundurze. I podaje mi ubranie: ładną sukienkę, rozmaitą bieliznę, buciki, palto, szalik i berecik. I zaczyna mnie ubierać. A ja patrzę na niego. Z jednej strony – wstyd mi, z drugiej – dusza aż śpiewa!