Изменить стиль страницы

Ustawili nas szybko w kolumnę. Matka mi waciak ojcowy naciągnęła, słoniny zdążyła wsunąć. A ja tę słoninę zgubiłam po drodze! To ci dopiero! Jakim cudem wypadła mi z kieszeni – pojęcia nie mam! Toż ten kawałek ważył ze trzy funty… Potem ta słonina mi się przyśniła. Niby ją łapię, a ona jak ten kisiel owsiany, co go na stypę gotują – pomiędzy palcami przecieka!

I piechotąśmy doszli z Niemcami do Łompadzi, gdzie była kolej. Tam nas zaprowadzili na taką dużą fermę, gdzie wcześniej kołchozowe bydło trzymali, ale Niemcy bydełko też wywieźli do Niemiec. I tam nas stłoczyli, a ze trzysta ludzi, z całej okolicy, same młode chłopaki i dziewuchy. Postawili wartowników, żebyśmy nie uciekli. Wyprowadzali tylko za potrzebą. Przesiedzieliśmy tam trzy dni.

Niemcy czekali na eszelon, żeby nas załadować i wysłać. A ten eszelon szedł z Juchnowa i zabierał wszystkich, takich jak my. Bo to taki specjalny, tylko dla młodych.

A na tej fermie było zimnawo – nastała późna jesień, śnieg już zaczął sypać, dach dziurawy, okna deskami pozabijane. Żadnego pieca nie było. Karmili nas pieczonymi kartoflami. Beczkę wniosą, postawią pośrodku, my kartofle wyciągamy, śmiejemy się, jemy, a wszyscy umorusani! I jakoś było wesoło: a co, młode wszystkie! Niczegośmy się nie bali, nie myśleli zupełnie o śmierci.

A front był tuż, tuż. Leżymy nocą, słyszymy kanonadę: buch! buch! buch!

A potem przyszedł eszelon. Duży taki skład, trzydzieści dwa wagony. Już długo się wlókł, był okropnie nabity. A tu jeszcze nas zaczęli wpychać do wagonów: dziewuchy osobno, chłopaków osobno. Tam już i tak było pełno luda. No i dopiero wtedy jakoś zrobiło się straszno, dziewuchy zaczęły ryczeć: nie wiadomo, co z nami będzie? Może nas wszystkich powybijają? No to ja też zaczęłam ryczeć. Chociaż właściwie rzadko płakałam.

Wepchnęli nas, drzwi zaryglowali. I eszelon ruszył na zachód. W wagonie dziewuch z pięćdziesiąt i ani ławek, ani prycz. Na podłodze słoma obeszczana, a w kącie kupa gówna. Okienko małe z kratką. Ale woniało! Dzięki Bogu, choć mrozik chwycił i gówno w kącie zmarzło. Bo latem wszystkie byśmy się podusiły od tego smrodu.

Eszelon wlókł się i często zatrzymywał. Niektóre z nas siedziały, inne stały, normalnie jak te śledzie w beczce.

Zaczęłyśmy rozmawiać. Jakoś lżej się zrobiło. Starsze dziewuchy obok stały, zaczęły mi opowiadać o swoim życiu. Były z Medyni, miastowe. Wszystkim ojce zginęli, jednej zdezerterował, potem był policjantem i sam się granatem wysadził w powietrze: nie to, co potrzeba, w nim szarpnął i już. A jeszcze dwóm takim po oku wybił.

A jedna taka, z osiemnaście lat miała, to żyła z Niemcem. Jej matka też żyła z Niemcem i dlatego żyły normalnie. No i ta Tania strasznie się zakochała w Niemcu i kiedy jego oddział zaczął się wycofywać na Białoruś, to ona sześć wiorst biegła i ryczała: Martin! Martin! W końcu oficerowi obrzydło, wyciągnął pistolet i wystrzelił jej pod nogi. Trzy razy. Wtedy się odczepiła.

U nas w wiosce też dwie baby żyły z Niemcami. I bardzo sobie chwaliły. Jedna zawsze miała konserwy i mąkę kukurydzianą. Potem zaszła w ciążę.

Dziewuchy w wagonie mówiły, że Niemcy wywiozą nas na roboty do Polski albo do Niemiec. I połowa dziewczyn chciała do Niemiec, a połowa do Polski. Te, co chciały do Niemiec, myślały, że tam nie ma frontu, za to dużo jedzenia. A te, co do Polski, mówiły, że i tak Niemcy zostaną rozbici i wojna będzie wszędzie, to lepiej być w Polsce, stamtąd łatwo uciec. I okropnie się pokłóciły.

Były tam cztery dziewuchy z Małojarosławca, zażarte komsomołki, co chciały do partyzantów się zgłosić, ale nie zdążyły. I teraz cały czas tylko kombinowały: jak by tu dać nogę z pociągu. Ale Niemcy za potrzebą nie wyprowadzali, no i wcale nie karmili: gdzie to wykarmić taką chmarę!

Szczałyśmy prosto na podłogę, na słomę. Wszystko przez szczeliny przeciekało. A srać przeciskałyśmy się w kąt, gdzie leżała kupa. Do niej wszystkie stały plecami odwrócone, cisnęły się byle dalej. I rzucały na gówno słomę. A przy kupie tylko jedna dziewucha siedziała, obłąkana. I śpiewała różne pieśni. Taka wiejska wariatka, ale ją też wywieźli, bo młódka. Zapach gówna w ogóle jej nie przeszkadzał. Siedziała koło kupy, wyczesywała wszy i śpiewała.

Najgorsze było to, że za każdym razem długo staliśmy na małych stacyjkach. I to po prostu w szczerym polu. Jedziemy, jedziemy, potem – trach! I stajemy. I stoimy – godzina, dwie. Potem wleczemy się dalej.

Tak przewlekliśmy się przez całą Białoruś.

Spałyśmy na siedząco. Jedna do drugiej przylgnie i śpimy sobie…

Potem dziewuchy pobudziły nas, mówią: wjechaliśmy do Polski. Wcześnie, skoro świt. Przecisnęłam się do okienka, patrzę: tam jakoś tak czyściej, ładniej. Wojska mniej. Domki porządne. I spalonych mało.

Wszyscy zaczęli mówić, że gdzieś koło Katowic jest duży obóz dla siły roboczej. Tam są sami Rosjanie i stamtąd rozdzielają po całej, caluśkiej Europie. I że Europa jest bardzo duża i wszędzie, wszędziuchno są Niemcy, w każdym kraju. A ja o Europie nic wtedy nie wiedziałam: raptem cztery klasy zdążyłam skończyć. Wiedziałam tylko, że Berlin jest stolicą Niemiec.

Ale dziewuchy z Medyni wszystko wiedziały o Europie i nazywały różne miasta, chociaż tam nigdy nie były. A Tania, ta, co biegła za Martinem, mówiła, że najlepszy ze wszystkich jest Paryż. Jej Martin tam wojował. I opowiadał, jak tam pięknie i jakie tam pyszne wino. Poił ją sznapsem. I podarował szal. Ale go zostawiła. Z głupoty.

Jedna z dziewuch mówiła, że nas wszystkich zagonią do ogromnej, ogromniastej podziemnej fabryki, gdzie się szyje ubrania dla Niemców. Że teraz po całych Niemczech krąży pilny tajny rozkaz: naszyć jeden milion waciaków dla Frontu Wschodniego. Bo szykuje się ofensywa na Moskwę, a Niemcy płaszcze mają niezbyt ciepłe. Dlatego się wycofują. A jak tylko będzie milion waciaków, dadzą je najbardziej wyborowym oddziałom, a ci od razu wsiądą do nowych czołgów i popędzą na Moskwę. To wszystko opowiadał jej znajomy policjant.

Wtedy te komsomołki zaczęły na nią wrzeszczeć, że jest małpa i zdrajczyni; że Moskwy Niemcy nie mogli zdobyć w czterdziestym pierwszym, wymroziło ich tam w tych płaszczach – i dobrze im tak. A kiedy Armia Czerwona pokona Niemców, to Hitlera przywiozą do Moskwy na Plac Czerwony i tam powieszą za nogi naprzeciw Mauzoleum, a obok powieszą zdrajców, takich jak ona. I że towarzysz Stalin ze wszystkimi się policzy: i z tymi, co poszli do niewoli, i z tymi, co buty lizali Niemcom. I z babami, które się kładły pod Niemcami.

Ale wtedy Tania krzyknęła im, żeby dały spokój z tym Stalinem. Bo jej dwóch wujków rozkułaczyli, a ojca ukatrupili nie wiadomo gdzie i że one z matką biedowały o chlebie i wodzie, a za Niemca chociaż po raz pierwszy najadły się do syta, a jeszcze zakochała się tak, że mało nie zwariowała.

Te komsomołki krzyknęły jej:

– Faszystowska zdzira!

A ona im:

– Stalinowskie suki!

I wzięły się za łby. Jedne dziewuchy stanęły w obronie Tani, inne – komsomołek.

No i się zaczęło! Wszystkie wkoło się biją, a ja chcę przejść pod ścianę, ale nie mam sił. A te się sczepiły ramionami, w dodatku pociąg szybko jechał, więc i tak rzucało nas na boki. Coś okropnego! Skąd wzięły tyle siły – przecież od dwóch dni nie dawali nam jeść!

Parę razy i mnie się dostało, oberwałam w nochal, aż mi świeczki w oczach stanęły. U nas w wiosce rzadko się bili. Tylko wiosną, na siewy. Albo na weselu. Wiosną – to o miedzę. Zawsze ktoś komuś kłonicą głowę rozłupał. A na weselach to przez samogon, co go chłopy pędzą z kartofli. Postawią potem na stołach, wypiją – i dawaj drzeć się za łby.

Świętej pamięci dziadunio opowiadał, jak to kiedyś na weselu ludzie siedli, napili się, wszyscy spokojni, jedzą, młodzi się całują. I jakoś tak wszystkim nudno. A jeden taki siedział – siedział, potem westchnął i mówi: – Dobra, ktoś musi zacząć!

Zamachnął się i sąsiada z przeciwka – po ryju. Ten nakrył się nogami. I już – bijatyka na całego.