Изменить стиль страницы

Górna warga

2.02.

Mieszkanie odnajmowane przez Komara i Wikę.

Jeleni Wał 1.

– Popracuj trochę dłonią. – Komar ścisnął przedramię Łapina opaską.

– Co ma pracować – i tak wszystkie są na wierzchu – uśmiechnęła się Wika. – Żebym to ja miała takie kable!

– Komar, kurwa, mnie pierwszej byś huknął! – Ilona patrzyła ze złością.

– Pierwszy cent dla gościa, karwia. Tym bardziej, że on sponsoruje… – Komar trafił igłą w żyłę. – Ja pierdolę, sto lat nie widziałem niezniszczonych kabli.

– Ty, Ilona, to prawda, że byłaś na „Leningradzie”? – zapytała Wika.

– Aha… – Ilona patrzyła na rękę Łapina.

– Czadowo?

– Aha.

– A co grali? Stare kawałki?

– Stare! Stare! Stare!… – Ilona ze złością zatrzęsła rękami.

Komar pociągnął tłok do siebie: 27 lat, głowa ogolona na zero, duże uszy, chudy, przygarbiony, długie ręce, mocno wyostrzone rysy twarzy, dziurawa granatowa koszulka, szerokie czarne spodnie.

W strzykawce pojawiła się krew. Komar szarpnął koniec zawiązanej przepaski. Płynnie wprowadził zawartość strzykawki do żyły Łapina.

– W porzo.

Wika podała wacik: 18 lat, śniada, malutka, pulchna, długowłosa, fioletowe spodnie z poliestru, niebieski golf.

Łapin przycisnął watę do żyły. Zgiął rękę w łokciu. Odchylił się na wyświechtaną poduszkę:

– O, kurwa…

– No? – Komar uśmiechnął się.

– Tak… – Łapin z trudem rozkleił usta i uśmiechnął się. Patrzył na sufit z rdzawymi zaciekami.

– Komar, fiucie, hukniesz mi w końcu?! – krzyknęła Ilona.

– Bez problemu, madame. – Komar rozpieczętował nową strzykawkę.

Wika wysypała na łyżkę stołową biały proszek z torebki, dodała wody, podgrzała łyżkę nad świecą. Komar pobrał z łyżki półprzezroczysty płyn do strzykawki.

Ilona sama przewiązała sobie przedramię opaską. Usiadła naprzeciw Komara. Wyciągnęła rękę. W zgięciu widać było kilka śladów ukłuć.

– Ilona, bo ja nie czaję, grali same stare kawałki? – Wika zapaliła papierosa.

– Nie, nie tylko… – Ilona z rozdrażnieniem zaciskała i otwierała pięść.

– „A jak przyjdzie lato, za miasto ruszamy. Łopata do ręki i zapierdalamy”? Tak?

– Tak, tak, tak… – Ilona mamrotała ze złością.

– A mnie się podoba ich: ta-ta-ta… jeden przygrzewa, ja wolę gazolić, ale przecież mogę prędko wypierdolić.

Komar bez pośpiechu znalazł odpowiednie miejsce.

– O, tak, rybciu, dobrze, że nie nadużywasz.

– A co ja, idiotka jestem, czy co? – Ilona uśmiechnęła się nerwowo.

– Kto tam was, kobiety, wie! – Igła weszła w żyłę.

Łapin uśmiechnął się. Przeciągnął. Poruszył ramionami.

– Ale… to coś zupełnie innego…

– Co innego? – zapytała Wika. – Speedball? No! Bardziej odpałowe niż zwykła hera!

– Bardziej. Ale nie lubię, jak ktoś pierdoli: speedball, speedball, a sam ni chuja nie próbował… Dużo u nas jest takich mętnych typów, lepaków.

– A dlaczego? – Wika uśmiechnęła się z zadowoleniem.

– Bo każdy kutas chce być mądrzejszy niż jest naprawdę. Mądrzejszy i mieć większy autorytet. Wszyscy łoją się swoim autorytetem, tylko o tym myślą. Jakby jedynym celem człowieka na ziemi było osiągnięcie pozycji w społeczeństwie za wszelką cenę, nawet za cenę cudzych cierpień.

Wika z Komarem spojrzeli po sobie.

– Tak. Czego jak czego, ale cierpień to u nas – od zajebania… – Komar z uśmiechem wprowadzał działkę w żyłę Ilony.

– Oj… – Ilona zamknęła oczy. Zgięła rękę w łokciu. Zakasłała.

Wika wyciągnęła do Komara skłutą rękę.

– Tu jest jeszcze miejsce.

– Tylko nie stój mi nad karkiem.

– Sorki, Komar.

Ilona przeciągnęła się.

– Lajtowo!

Pocałowała Łapina. Objął ją niezgrabnie.

– Komar, tylko się nie spiesz. – Wika patrzyła na igłę.

– Źrenice mam szerokie? – Ilona schyliła się nad Łapinem.

– Tak – odpowiedział poważnie.

– Ładne? Jaki kolor?

– Coś… takiego… wiesz… – spocony Łapin patrzył jej uważnie prosto w oczy – to coś… to są takie kule… wiesz, są takie chińskie kule harmonii… trzeba je przetaczać w jednej ręce, robi się je z drogich kamieni, coś w rodzaju jaspisu, i kiedy taka kula… kula cin albo can, chyba, cin… no… i jedna kula tam leży, to z niej płynie taka energia, bioenergia, i tam są jeszcze elektryczne kumulacje, wszystko to razem… i jeszcze energia kamienia, a przecież mało wiemy o energii kamieni, kamienie są zajebiście stare… ale kiedyś były miękkie, jak gąbka, a potem już pod wpływem czasu skamieniały i stały się prawdziwymi kamieniami i nagromadziło się w nich takich informacji nie do wyjebania, że to jak taki super kartridż… tam jest zapisane do chuja i trochę… to znaczy do chuja wszystkiego, o wszystkim… różne wydarzenia, różni ludzie, wszystko, co się zdarzyło, wszystko jest w kamieniach… i komputery niepotrzebne, trzeba tylko mądrzej korzystać z kamieni, znaleźć do nich podejście… normalne, kompetentne podejście… i wtedy wszystko będzie stało jak chuj, człowiek zostanie władcą świata.

– Górną wargę masz super. – Ilona radośnie dotknęła palcem jego wargi.

Piasek

12.09.

Magazyn firmy handlowej „Cargo”.

Prospekt Nowojasieniewski 2.

Duży, półotwarty hangar, mnóstwo skrzynek i pudeł z produktami spożywczymi. Na czterech paczkach z przetworami warzywnymi leżał metrowy arkusz grubej dykty. Wokół dykty siedzieli na skrzynkach i palili papierosy:

Wołodia Słoma: 32 lata, średniego wzrostu, krępej budowy ciała, brunet, zasępiona, nieruchoma twarz z małym złamanym nosem, krótki kożuszek.

Dato: 52 lata, mały, gruby, łysy, okrągła, zawsze uśmiechnięta twarz, rozpięty biały płaszcz, biały sweter z cienkiej wełny, jedwabna beżowa koszula z wysokim kołnierzem, białe skórzane spodnie, złoty zegarek Tissot, złota bransoleta, złoty sygnet z rubinem.

Chmielów: 42 lata, średniego wzrostu, szczupły, szatyn, twarz szczupła, pociągła, spokojna, lekko zatroskana, stalowoszara kurtka, niebieski trzyczęściowy garnitur, biała koszula, niebiesko-czerwony krawat.

Zadzwoniła komórka Chmielowa.

– Tak – przyłożył ją do ucha.

– Przyjechali – oznajmił głos.

– Ilu?

– Sześciu… siedmiu w dwóch samochodach.

– No to przepuść tylko Ślepego i dwóch goryli.

– Się robi.

Dato rzucił niedopałek na betonową podłogę. Nadepnął go czarnym lakierowanym butem.

– We dwóch tego nie dotachają.

– To ich problem – wymamrotał Chmielow.

– I co, jak zwykle? – Słoma pociągnął nosem i wstał.

– Jak zwykle, Wowa – Dato klepnął się po pulchnych kolanach.

Otwarto drzwi. Do hangaru wszedł Hasan Ślepy: 43 lata, mały, szczupły, śniady, łysawy, z garbatym nosem, w czarnym skórzanym płaszczu. Za nim z trudem weszło dwóch osiłków z potężną metalową skrzynią.

Dato wstał. Wyszedł Hasanowi naprzeciw. Objęli się. Dwukrotnie dotknęli policzkami.

– Witaj, Dato.

– Witaj, mój drogi.

Dwóch osiłków opuściło skrzynię na podłogę.

– Postawcie tutaj – malutką pulchną ręką Dato wskazał dyktę.

Dwóch osiłków dźwignęło skrzynię. Postawiło ją na dykcie. Dykta pękła, ale wytrzymała.

– Siadaj, mój drogi. – Dato skinął głową.

Słoma przysunął do nóg Ślepego skrzynkę z makaronem.

– Dato, niech nas zostawią samych. – Ślepy rozpiął płaszcz.

– Dlaczego, mój drogi?

– Jest temat.

– To moja załoga, Hasan. Przecież ich znasz.

– Znam ich, Dato. Ale niech nas zostawią.

Dato i Chmielow spojrzeli po sobie. Ten kiwnął głową.

– Dobrze, mój drogi. Zrobimy, jak chcesz. Wyjdźcie się przewietrzyć.

Chmielow, Słoma i tamci dwaj wyszli. Hasan usiadł na skrzynce. Zmęczony potarł policzki. Dato stał w milczeniu.

– Rozmyśliłem się, Dato – odezwał się Hasan.

– Nie rozumiem. Jak to się rozmyśliłeś?