Изменить стиль страницы

Barenboim wyjął portfel. Wyciągnął kartę VISA Electron. Rzucił na stół. Sawwa podniósł ją.

– No i teraz to już wszystko. – Barenboim wypił whisky. – Mam przeczucie, że to nie jest po prostu kawałek plastiku. Tam coś jest. Widzisz, tu w rogu?

– PIN?

– A co innego?

– Całkiem możliwe. – Sawwa oddał mu kartę.

– Jugrabank. Znasz taki?

– Słyszałem. Filia Gazpromu. W Jugorsku, trochę daleko.

– Znasz tam kogoś?

– Nie. Ale to żaden problem, żeby kogoś znaleźć. Ale czego właściwie chcesz się dowiedzieć?

– No, kto wpłacił. Jestem pewien, że tam są pieniądze.

– A co tu snuć domysły? Poczekaj do rana. Słuchaj, a ci… co cię łomotali?

– Więcej ich nie widziałem.

Sawwa zamilkł. Poruszył ustami. Dotknął swojego małego nosa.

– Boria, jak on mógł przystawić ci gnata, skoro zawsze masz przy sobie ochroniarza?

– O to właśnie chodzi! Wczoraj oddałem ochroniarza pracownicy. Oparzyła sobie rękę i sama nie może prowadzić. No to… pomogłem dziewczynie, oddałem człowieka. Masz, kurwa, miłość bliźniego.

Sawwa pokiwał głową.

– No i co na to powiesz?

– Na razie nic.

– Dlaczego?

– Słuchaj, Boria. Tylko się nie obraź. Często… koksujesz?

– Już miesiąc nawet nie jaram.

– Serio?

– Przysięgam.

Sawwa zmarszczył czoło.

– No i co ja mam zrobić? – Barenboim wziął papierosa. Przypalił.

Sawwa wzruszył umięśnionymi ramionami.

– Zadzwoń do Płatowa. Albo do swoich ludzi.

Lekko wstawiony Barenboim uśmiechnął się.

– Tak właśnie zrobię! Za jakieś trzy godziny. Ale chciałbym zrozumieć… usłyszeć twoje zdanie. Co o tym myślisz?

Sawwa milczał. Spoglądał na ostry podbródek Barenboima. Widniały na nim paciorki potu.

– Sawwa?

– Tak.

– Co o tym myślisz?

– Bo ja wiem… nic.

– Dlaczego?

– Nie wiem.

– Co, nie wierzysz mi?

– Wierzę. Wierzę. – Sawwa pokiwał głową. – Boria, ja teraz we wszystko wierzę. Trzy dni temu przyleźli mi do banku z Sanepidu. Tępili karaluchy w sąsiedniej piwnicy. No to i u nas za jednym zamachem. Zaczęli od karaluchów, a znaleźli góry szczurzego gówna. Wiesz gdzie? W systemie wentylacyjnym. Normalnie góry, całe złoże. Totalny zjeb! A najlepsze, że samych szczurów nikt nigdy nie słyszał. Ani pracownicy, ani ochroniarze, ani sprzątaczki. A i żywić się u nas nie miały czym. To od czego by tak dużo srały? No więc co – żarły gdzieś tam, a do mnie do banku przychodziły się wysrać? Czarna magia! Myślałem, myślałem. Zebrałem radę dyrektorów. Mówię, panowie, wygląda mi to na prowokację. Szczurów tu ni chuja nie było! A gówno jest. Czyli że ktoś je specjalnie podłożył. Ktoś nam coś sugeruje. Ale co? Wszyscy milczą. Przecież wiesz, że dopiero co odłączyliśmy się od Żorika. A Grisza Sinajko, wiesz, kumaty koleś, co to cztery lata przesiedział w „Creditanstalt”, popatrzył na mnie uważnie i mówi: „Sawwa, to żadne aluzje. Gdyby podłożyli ludzkie gówno, toby była wyraźna aluzja. Wtedy należałoby się bać. A szczurze gówno to żadna aluzja. To po prostu szczu-rze gów-no! Skoro jest szczurze gówno, to znaczy, że wysrały je szczury. Zwykłe moskiewskie szczury. Wierz mojemu doświadczeniu”. Zastanowiłem się, Boria. I uwierzyłem.

Barenboim wstał gwałtownie. Podniósł z podłogi marynarkę. Wyszedł na korytarz.

– Daj mi ruble na taksówkę.

Sawwa podniósł się ciężko. Ruszył za nim.

– Słuchaj, Boria – położył ciężką rękę na chudym ramieniu Barenboima – szczerze ci radzę…

– Daj mi ruble na taksówkę! – przerwał mu Barenboim.

– Boria. Chcesz, to zadzwonię do Miszkarika, do FSB? Oni ci powiedzą coś konkretnego…

– Daj mi ruble na taksówkę!

Sawwa westchnął. Zniknął w ciemnych pokojach. Barenboim włożył marynarkę, uderzył dłonią w ścianę. Zacisnął pięści. Ze świstem wypuścił powietrze. Wrócił Sawwa z paczką sturublowych banknotów.

– Włóż moje palto. Tak przecież będzie ci zimno.

Barenboim wyciągnął z paczki dwie setki. Wyjął z kieszeni dwa studolarowe, zmięte w kulkę banknoty, na siłę wcisnął je Sawwie do ręki.

– Thanks a lot, honey child.

Otworzył drzwi. Wyszedł.

Szczurze serce

4.00.

Ulica Twerska 6.

Barenboim otworzył drzwi swojego mieszkania. Wszedł. Włączył światło. Zagrała muzyka. I jak zwykle zaśpiewał Leonard Cohen.

Barenboim stał przy uchylonych drzwiach. Rozglądał się po mieszkaniu. Wszystko było jak dawniej. Zamknął drzwi. Przeszedł się po pokojach. Zajrzał do łazienki. Do kuchni.

Nie ma nikogo.

W japońskim salonie na niskim stole leżały: teczka, komórka, zapalniczka. Spojrzał na ścianę. Wszystkie trzy zwoje wisiały na swoim miejscu. Podszedł. Zdjął lewy zwój. Dziura po wbitym haku była starannie załatana. Wilgotna farba emulsyjna jeszcze nie wyschła. Dziura pod drugim zwojem załatana była w ten sam sposób.

– O żeż, kurwa… – Pokręcił głową. – Czysta robota. Solidna firma.

Uśmiechnął się.

Otworzył teczkę. Przejrzał papiery: wszystko na swoim miejscu. Wyjął fajkę, nabił. Zapalił. Podszedł do półokrągłego akwarium. Zagwizdał. Rybki ożywiły się, wypłynęły pod powierzchnię.

Wyjął z niszy w ścianie chińską czarkę z pokrywką. Otworzył. W czarce była karma dla rybek. Zaczął sypać karmę do akwarium.

– Moje wygłodniałe…

Rybki łapczywie chwytały pokarm.

Barenboim zamknął czarkę. Postawił w niszy.

Wyłączył muzykę. Wyciągnął z japońskiej szafki butelkę whisky Famous Grouse. Nalał pół szklanki. Napił się. Usiadł, wziął do ręki komórkę. Położył ją na stole. Wstał. Poszedł do kuchni. Otworzył lodówkę.

Była pusta. Tylko na drugiej półce stały cztery jednakowe miski z sałatkami. Zapakowane w przezroczystą folię.

Wziął sałatkę z buraczków, postawił na stole. Wyjął łyżkę. Usiadł. Zaczął łakomie jeść. Zjadł wszystko. Pustą miskę wstawił do zlewu. Wytarł usta serwetką.

Wrócił do japońskiego pokoju. Podniósł słuchawkę telefonu. Wybrał numer. Machnął ręką.

– Shutta fuck up!

Rzucił słuchawkę na stół. Powtórnie nalał sobie whisky. Wypił. Wyczyścił zgaszoną fajkę. Zaczął ją nabijać tytoniem. Odłożył. Wstał. Podszedł do akwarium.

Patrzył na ryby.

– Darling, stop confusing me with your wishful thinking… – zaśpiewał.

Westchnął. Ze smutkiem skrzywił wąskie wargi. Pstryknął w grube szkło. Rybki rzuciły się w jego stronę.

Poszedł do łazienki. Puścił wodę. Postawił szklankę z whisky na brzegu wanny. Rozebrał się. Popatrzył na swoje odbicie w lustrze. Dotknął siniaka na piersi.

– Mów, serce… mów, zastawko serca… Barany!

Zaśmiał się ze znużeniem.

Wszedł do wanny.

Dopił whisky.

Zakręcił wodę.

Oparł głowę na zimnym zagłębieniu.

Odetchnął z ulgą.

Zasnął.

Przyśniło mu się, że jest nastolatkiem. Stoi przy furtce daczy ojczyma w Sosenkach i patrzy na drogę. Nadchodzą tamtędy Witek, Karaś i Giera. Wybierają się razem na salarewskie wysypisko śmieci. Chłopaki zbliżają się. W rękach mają kije do przetrząsania śmietniska. On bierze kij stojący przy ogrodzeniu, wychodzi na drogę. Maszerują dziarsko i radośnie. Wczesny ranek, środek lata, sucha, nieupalna pogoda. Jest mu przyjemnie i lekko na duszy. Dochodzą do wysypiska. Jest ogromne, aż po sam horyzont.

– Będziemy przetrząsać z południa na północ – mówi Karaś. – Tam leżą turbiny.

Przetrząsają śmietnisko. Barenboim zapada się po pas. Po chwili jeszcze głębiej. Tam jest podziemie. Nieznośny smród. Ciężkie i lepkie śmieci kołyszą się jak trzęsawisko. Barenboim krzyczy ze strachu.

– Nie panikuj! – chichocze Giera i łapie go za nogi.

– To prawdziwe katakumby – wyjaśnia Witek. – Tam mieszkają rodzice akceleratorów.

Po katakumbach chodzą ludzie, poruszają się dziwaczne pojazdy.

„Trzeba by znaleźć komputerowe ciasto, to wtedy w domu zrobię buty przemieszczenia dla supermocnych spalinowozów” – myśli Barenboim, przetrząsając śmieci.