Изменить стиль страницы

– To portret George'a Washingtona pędzla Gilberta Stuarta – powiedziała.

Wcale nie.

– Podobny widnieje na banknotach jednodolarowych. Nazywają go portretem Lansdowne'a, bo Stuart namalował taki dla markiza Lansdowne, w podzięce za jego pomoc dla Rewolucji Amerykańskiej i… czy dobrze się pan czuje, panie Crane?

Dolarhyde był blady. To było o wiele gorsze niż wszystkie banknoty jednodolarowe. Z ramy spoglądał na niego Washington, z głęboko osadzonymi oczami i złą sztuczną szczęka Rany boskie, wyglądał zupełnie jak babka! Dolarhyde poczuł się nagle jak dziecko z gumowym nożem w ręku.

– panie Crane, czy wszystko w porządku?

Odpowiedz albo skończ z tym wszystkim. Przejdź dalej Boże jedyny, człowieku. Ależ to słodkie! JESTEŚ NAJBRUDNIEJSZYM… nie.

Powiedz coś.

– Biorę kobalt – wydusił.

– Może chce pan usiąść na chwilę? – Istotnie, bił od niego lekki zapach lekarstw.

– Nie. Proszę mnie zaprowadzić. Już idę.

Już mi go nie obetniesz, babciu. A niech cię, zabiłbym cię na miejscu, gdyby nie to, że już nie żyjesz. Już nie żyjesz. Nie żyjesz. Babka już nie żyje! Leży w grobie, na wieki wieków amen. Boże jedyny, człowieku. Ależ to słodkie!

Dolarhyde wiedział jednak, że tamten drugi wciąż żyje.

Szedł za panną Harper przez bujne chaszcze strachu.

Przez podwójne drzwi weszli do działu malarstwa i magazynu. Dolarhyde rozejrzał się szybko. Była to długa, cicha sala, dobrze oświetlona i pełna płócien na obrotowych stojakach. Wzdłuż ściany stał szereg boksów, jak w biurze. Przez szeroko otwarte drzwi ostatniego boksu dobiegał stukot maszyny do pisania.

Nie widział jednak nikogo oprócz Pauli Harper.

Zaprowadziła go do stołu z ruchomym blatem i przyniosła mu stołek.

– Proszę tu zaczekać. Przyniosę panu obraz.

Zniknęła za stojakami.

Dolarhyde rozpiął guzik na brzuchu.

Panna Harper wracała. Niosła płaskie czarne pudło wielkości aktówki. I On tam był. Skąd wzięła tyle siły, żeby go udźwignąć? Nigdy nie sądził, że On jest tak płaski. Wymiary znał z katalogów – 43,5 na 34,3 cm – ale jakoś nie zwrócił na nie specjalnej uwagi. Spodziewał się, że będzie ogromny. Ale był mały. Mały, a w dodatku tu, w tej cichej sali.

Dotychczas nie zdawał sobie sprawy, ile siły Smok czerpie z tego starego domu w ogrodzie. Panna Harper coś mówiła.

– … musimy go przechowywać w tym światłoszczelnym pudle, bo na świetle gotów by nam zblaknąć. Dlatego też rzadko go wystawiamy.

Położyła pudło na stole i odpięła zamki. Od podwójnych drzwi doleciał jakiś hałas.

– Przepraszam. Muszę otworzyć drzwi Juliowi. – Znowu zapięła pudło i podeszła z nim do szklanych drzwi. Na zewnątrz czekał jakiś mężczyzna ze stolikiem na kółkach. Przytrzymała mu drzwi, gdy wjeżdżał do środka.

– U ciebie w porządku?

– Tak, Julio, dziękuję. Mężczyzna wyszedł.

Panna Harper wróciła z pudłem.

– Przepraszam, panie Crane. Julio dzisiaj odkurza i poleruje ramy. – Otworzyła pudło i wyjęła biały tekturowy skoroszyt. – Wie pan, że nie wolno panu tego dotykać. Ja panu pokażę… takie są przepisy. Zgoda?

Skinął tylko głową. Nie mógł wydusić ani słowa.

Otworzyła skoroszyt i wyjęła plastikową osłonkę i podkładkę.

Jest! Wielki Czerwony Smok i Kobieta Odziana w Słońce. Mężczyzna-smok nad znieruchomiałą w błagalnej pozie kobietą, ujętą w pętlę jego ogona.

Istotnie, był mały, ale potężny. Oszołamiający. Nawet najlepsze reprodukcje nie oddawały godziwie szczegółów i barw.

Dolarhyde spostrzegł to natychmiast, w mgnieniu oka… pismo Blake'a na obrzeżach, dwie brązowe plamki na prawym skraju obrazu. Przeżył wstrząs. Trochę za silna dawka… o tyle mocniejsze barwy.

Spójrz na kobietę spowitą w ogon Smoka. No, spójrz.

Zobaczył, że jej włosy są dokładnie tego samego koloru, co włosy Reby McClane. Stwierdził, że od drzwi dzieli go zaledwie siedem metrów. Stłumił w sobie głosy.

Mam nadzieję, że cię nie przyprawiłam o szok? – powiedziała Reba McClane.

– Wygląda na to, że oprócz farb wodnych używał także kredy – mówiła Paula Harper. Stała tak, by móc widzieć każdy jego ruch. Nie spuszczała malowidła z oczu ani na sekundę.

Dolarhyde wsunął dłoń pod koszulę.

Gdzieś w oddali zadzwonił telefon. Stukot maszyny do pisania ustał. Z ostatniego boksu wychyliła się jakaś kobieta.

– Paulo, telefon do ciebie. Dzwoni twoja matka.

Panna Harper nie odwróciła się. Ani na chwilę nie spuściła oka z Dolarhyde'a i obrazu.

– Możesz ją spytać, o co chodzi? – rzuciła. – Powiedz jej, że oddzwonię.

Druga kobieta zniknęła w głębi boksu. Po chwili znów rozległ się stukot maszyny.

Dolarhyde nie mógł już wytrzymać. Postaw wszystko na jedną kartę, teraz albo nigdy.

Ale to Smok wykonał pierwszy ruch.

– NIGDY NIE WIDZIAŁEM…

– że co? – Panna Harper wytrzeszczyła oczy.

– … takiego wielkiego szczura! – dokończył Dolarhyde, wskazując palcem. – Wchodzi po tamtej ramie!

Panna Harper odwróciła się.

– Gdzie?

Pałka wysunęła się spod koszuli i kierowana bardziej ruchem nadgarstka niż całego ramienia, uderzyła ją z tyłu w głowę. Panna Harper zaczęła padać, gdy Dolarhyde chwycił ją za bluzkę i zatkał jej nos szmatą z chloroformem. Kobieta pisnęła cicho i osunęła się bezwładnie.

Ułożył ją na podłodze, między stołem a stojakami, ściągnął pudło z akwarelą i przykucnął nad nim. Szelest, chrapliwy oddech i dzwonek telefonu.

Ta druga znów wyszła z boksu.

– Paula? – Rozejrzała się po sali. – To znów twoja matka – zawołała. – Chce z tobą rozmawiać natychmiast.

Weszła za stół.

– Zajmę się twoim gościem, jeżeli…

Nagle ujrzała ich – Paulę Harper na podłodze, z twarzą zasłoniętą włosami, i przykucniętego nad nią Dolarhyde'a, który wpychał do ust ostatni skrawek akwareli. Wstał i – żując cały czas – skoczył. Ku niej.

Wpadła do swego boksu, zatrzasnęła kruche drzwi, złapała telefon i zrzuciła go na podłogę. Na czworakach dopadła go w końcu i mimo zajętej linii próbowała wykręcić jakiś numer. Naraz drzwi boksu puściły. Zamiast podświetlanej tarczy ujrzała wszystkie barwy tęczy, gdy pałka trafiła ją za ucho. Słuchawka upadła ze stukiem na podłogę.

Zjeżdżając służbową windą Dolarhyde śledził światełko przeskakujące po numerach pięter. Pistolet trzymał przy brzuchu, zasłonięty książkami.

Pierwsze piętro.

Wysiadł. Szedł szybko przez puste galerie. W sportowych butach poruszał się niemal bezszelestnie. Zakręt w złą stronę i oto mija maski, oto wielka maska Sisuit, traci sekundy, wybiega na wysokie totemy plemienia Haida i gubi się zupełnie.

Zawrócił, spojrzał w lewo, zobaczył kamienną broń i zorientował się, gdzie jest.

Zza rogu zerknął w głąb hallu.

Strażnik z recepcji stał przy tablicy ogłoszeń, jakieś dziesięć metrów od lady.

Ten uzbrojony trzymał się bliżej drzwi. Kabura jego pistoletu zaskrzypiała, gdy schylił się, by zetrzeć plamkę z czubka buta.

Gdyby doszło do walki, jego zastrzel najpierw. Dolarhyde wsunął pistolet za pasek i zapiął kurtkę. Przeszedł przez hali, odpinając przepustkę.

Słysząc kroki, strażnik z recepcji odwrócił się.

– Dziękuję – powiedział Dolarhyde. Uniósł znaczek, trzymając go za krawędzie, i upuścił na biurko.

Strażnik skinął głową.

– Gdyby pan był tak uprzejmy wrzucić przepustkę przez ten otwór…

Na biurku zadzwonił telefon.

Jak trudno podnieść taki znaczek że szklanego blatu!

Telefon znów zadzwonił. Szybko!

Podniósł wreszcie przepustkę i wrzucił ją przez otwór. Wziął swoją gitarę ze stosu plecaków.

Strażnik podchodził do telefonu.

Dolarhyde wyszedł na dwór i spiesznie ruszył w kierunku ogrodu botanicznego, w każdej chwili gotów odwrócić się i strzelać, gdyby usłyszał pościg.

W ogrodzie skręcił w lewo i dał nura w ciasny przesmyk między szopą a żywopłotem. Otworzył futerał do gitary i wysypał z niego rakietę i piłkę tenisową, ręcznik, zwiniętą torbę na zakupy i duży pęczek selerów z bujną nacią.