Изменить стиль страницы

40

W poniedziałek, o dziewiątej wieczorem, Graham postawił teczkę na podłodze przed drzwiami swego chicagowskiego mieszkania i zaczął przetrząsać kieszenie w poszukiwaniu kluczy.

Cały dzień spędził w Detroit, przesłuchując personel, i sprawdzając kartoteki pracowników w szpitalu, gdzie pani Jacobi pracowała jako ochotniczka, zanim przenieśli się do Birmingham. Szukał kogoś bez stałej pracy, kogoś, kto mógłby pracować w Detroit i Atlancie albo Atlancie i Birmingham; kogoś, kto miałby dostęp do furgonetki i wózka inwalidzkiego i kto widział panią Jacobi i panią Leeds, zanim się do nich włamał.

Crawford uważał, że ta wyprawa to tylko strata czasu, ale ustąpił. A jednak to on miał rację. Cholerny Crawford! Zbyt często wychodziło na jego.

Graham usłyszał, że w mieszkaniu dzwoni telefon. Klucze zahaczyły o podszewkę kieszeni. W końcu wyszarpnął je, razem z długą nitką. Jakieś drobne wpadły mu do nogawki i rozsypały się po podłodze.

– Kurwa!

Był już w pół drogi do telefonu, gdy ten przestał dzwonić. Może to Molly próbowała się z nim skontaktować?

Zadzwonił do niej do Oregonu.

Odebrał dziadek Willy'ego. Mówił z pełnymi ustami. W Oregonie była właśnie pora kolacji.

– Proszę przekazać Molly, żeby do mnie zadzwoniła, jak skończy – powiedział Graham.

Gdy rozległ się dzwonek telefonu, stał właśnie pod prysznicem, z oczami zalanymi szamponem. Spłukał głowę i ociekając wodą skoczył do aparatu.

– Cześć, słodka buźko.

– Ty stary bajerancie, tu Byron Metcalf z Birmingham.

– Przepraszam.

– Mam wiadomości, dobre i złe. Miałeś rację z Nilesem Jacobim. Zabrał te rzeczy z domu. Pozbył się ich, ale przycisnąłem go trochę, jak znalazłem u niego w pokoju trochę haszu, i wszystko wyśpiewał. To ta zła wiadomość, bo liczyłeś przecież na to, że to Lala podwędził te rzeczy i opchnął paserom. A dobra wiadomość jest taka, że został jakiś film. Nie mam go jeszcze. Niles twierdzi, że są tego dwie rolki, schowane pod siedzeniem w jego samochodzie. Nadal chcesz to obejrzeć?

– Jasne; jasne, że chcę.

– Widzisz, z samochodu korzysta teraz jego serdeczny przyjaciel i jeszcze go nie dorwaliśmy, ale to kwestia czasu. Nadać ci ten film pierwszym samolotem do Chicago i zawiadomić, kiedy dotrze?

– Tak, proszę. Dzięki wielkie, Byron.

– Drobiazg.

Gdy zadzwoniła Molly, Graham już zasypiał. Zapewnili się nawzajem, że wszystko jest w najlepszym porządku, po czym okazało się, że niewiele więcej mają sobie do powiedzenia.

Willy świetnie się bawi, poinformowała Molly. Pozwoliła chłopcu powiedzieć Grahamowi dobranoc.

Willy miał jednak dużo więcej do powiedzenia: przekazał Grahamowi fascynującą wiadomość, że dziadek kupił mu kucyka.

Molly nawet o tym nie wspomniała.

41

We wtorki Muzeum Brooklyńskie jest zamknięte dla publiczności, a wstęp mają tylko studenci historii sztuki i pracownicy nauki.

Muzeum ma doskonałe warunki do prowadzenia badań. Wykształcony i życzliwy personel często zezwala pracownikom naukowym przychodzić na umówione spotkania we wtorki i oglądać eksponaty nie wystawiane na widok publiczny.

Francis Dolarhyde wyszedł ze stacji metra tuż po czternastej, niosąc pod pachą materiały naukowe; notatnik, katalog Tate Gallery i biografię Williama Blake'a.

Pod koszulą ukrył płaski pistolet kalibru 9 mm, skórzaną pałkę i ostry jak brzytwa nóż do filetowania. Elastyczny bandaż przytrzymywał ten arsenał na jego płaskim brzuchu. Sportowa kurtka zapięła się bez trudu. W jej kieszeni miał szmatkę nasyconą chloroformem i zawiniętą w szczelny plastikowy woreczek.

W ręku trzymał nowy futerał na gitarę.

Przy wyjściu z metra na środku Eastern Parkway stoją trzy budki telefoniczne. W jednej aparat został wyrwany, w pozostałych oba działały.

Dolarhyde nawrzucał ćwierćdolarówek, aż w końcu usłyszał, jak Reba mówi „Halo?"

W tle słyszał odgłosy pracy w ciemni.

– Cześć, Reba – powiedział.

– Sie masz, D. Jak się czujesz?

Przejeżdżające samochody hałasowały tak, że ledwie ją słyszał.

– Zdaje się, że dzwonisz z budki. Myślałam, że leżysz chory w łóżku.

– Chciałbym z tobą później porozmawiać.

– W porządku. Więc zadzwoń do mnie później, dobrze?

– Muszę się z tobą… zobaczyć.

– Chciałabym się z tobą zobaczyć, ale dzisiaj nie mogę. Muszę pracować. Zadzwonisz do mnie?

– Tak. Jeśli nic…

– Słucham?

– Zadzwonię.

– Naprawdę chcę się z tobą szybko zobaczyć, D.

– Tak. Do widzenia… Reba.

W porządku. Strach spłynął mu z mostka na brzuch. Opanował go jakoś i przeszedł przez jezdnię.

We wtorki do Muzeum Brooklyńskiego wchodzi się przez pojedyncze drzwi na końcu prawego skrzydła. Dolarhyde wszedł za czwórką studentów historii sztuki. Studenci złożyli swoje worki i plecaki pod ścianą i wyjęli przepustki. Strażnik za biurkiem sprawdził je.

Podszedł do Dolarhyde'a.

– Czy pan jest umówiony?

Dolarhyde skinął głową.

– Studium malarstwa. Panna Harper.

– Proszę się wpisać do księgi. – Strażnik podał mu długopis.

Dolarhyde miał własny. Podpisał się jako Paul Crane.

Strażnik wykręcił numer wewnętrzny. Dolarhyde odwrócił się plecami do biurka i przyglądał się Świętu Winobrania Roberta Bluma, które wisiało nad wejściem, kiedy wartownik upewnił się co do jego spotkania. Kątem oka widział jeszcze jednego funkcjonariusza ochrony. Tak, to ten facet z bronią.

– Z tyłu korytarza, przy kiosku, tuż obok głównych wind jest ławka – powiedział strażnik zza biurka. – Proszę tam zaczekać. Panna Harper już po pana schodzi. – Podał Dolarhyde'owi biało-różowy znaczek.

– Mogę tu zostawić gitarę?

– Przypilnuję jej.

W przygaszonym świetle muzeum wyglądało zupełnie inaczej. Między wielkimi szklanymi gablotami panował półmrok.

Dolarhyde czekał trzy minuty, zanim panna Harper wysiadła z windy.

– Pan Crane? Jestem Paula Harper.

Przez telefon, kiedy zadzwonił do niej z St Louis, wydawała mu się starsza; rozsądna kobieta i mimo pewnej surowości ładna. Nosiła bluzkę i spódnicę niczym mundur.

– Pan dzwonił w sprawie akwareli Blake'a – powiedziała- Chodźmy na górę, pokażę ją panu. Pojedziemy windą dla personelu. Tędy proszę.

Poprowadziła go obok ciemnego kiosku i przez niewielką salkę obwieszoną prymitywną bronią. Rozejrzał się szybko, zapamiętując teren. Z rogu działu obu Ameryk wychodził korytarz prowadzący do małej windy.

Panna Harper nacisnęła guzik. Skrzyżowała ręce na piersi i czekała. Jej jasnoniebieskie oczy przesunęły się po biało-różowym znaczku przypiętym do klapy kurtki Dolarhyde'a.

– Dał panu przepustkę na szóste piętro – powiedziała. – Nie szkodzi, na piątym nie ma dziś żadnych strażników. Jakie badania pan prowadzi?

Do tej pory Dolarhyde'owi udawało się ograniczać do potakiwania i uśmiechów.

– Piszę esej o Buttsie – odparł.

– Williamie Buttsie?

Skinął głową.

– Niewiele o nim czytałam. Czasami tylko w przypisach podają go jako mecenasa Blake'a. Czy jest na tyle interesujący?

– Dopiero się za niego wziąłem. Muszę jeszcze pojechać do Anglii.

– Zdaje się, że Galeria Narodowa ma dwie akwarele, które Blake namalował dla Buttsa. Widział je pan?-

– Jeszcze nie.

– Niech pan do nich lepiej zawczasu napisze. Przytaknął. Nadjechała winda.

Piąte piętro. Skóra go mrowiła, ale krew w rękach i nogach krążyła normalnie. Wkrótce wszystko się wyjaśni. A jeśli mu się nie powiedzie, nie pozwoli im się schwytać.

Poprowadziła go korytarzem portretów amerykańskich. Poprzednio szedł inną drogą. Nie szkodzi, i tak wiedział, gdzie się znajduje.

W korytarzu czekała jednak na niego niespodzianka. Kiedy ją ujrzał, stanął jak skamieniały.

Paula Harper zauważyła, że został w tyle, i odwróciła się.

Stał sztywno przed wnęką w ścianie z portretami.