Изменить стиль страницы

– Zauważyłem, że w sprawie Jacobich spisywaliście wszystkich, którzy wchodzili do domu po opieczętowaniu zgadza się?

– Niech pan poczeka, zaraz sprawdzimy – odparł oficer. Graham wiedział, że prowadzili taki spis. Odnotowywanie wszystkich osób plączących się na miejscu zbrodni było rozsądnym posunięciem i z przyjemnością stwierdził, że policja w Birmingham to robiła. Po pięciu minutach funkcjonariusz znów podniósł słuchawkę.

– Tak, zgadza się, wszyscy wchodzący i wychodzący. A co pan chce wiedzieć?

– Czy Niles Jacobi, syn zmarłego, także jest na tej liście?

– Hmmm, uhmmm, tak. Drugiego lipca siódma wieczorem. Miał pozwolenie na odbiór rzeczy osobistych.

– Czy miał ze sobą walizkę? Jest jakaś informacja na ten temat?

– Nie. Przykro mi.

Byron Metcalf odebrał telefon zdyszany i zachrypnięty. Graham zastanawiał się, w czym mu właśnie przeszkodził.

– Mam nadzieję, że nie przeszkadzam?

– Czym mogę ci służyć. Will?

– Potrzebuję pomocy w związku z Nilesem Jacobim.

– A cóż on znowu zmalował?

– Wydaje mi się, że po zabójstwie zwędził z domu starego kilka przedmiotów.

– Aha.

– ze spisu przedmiotów zdeponowanych w sejfie brakuje srebrnej ramki na fotografie. Jak byłem w Birmingham, znalazłem fotografię rodziny leżącą luzem w pokoju Nilesa. Przedtem była w ramce. Do tej pory widać odcisk, jaki zostawiła podkładka.

– Skurczybyk. Dałem mu zgodę na zabranie rzeczy osobistych – rzekł Metcalf.

– Niles ma kosztownych przyjaciół. Ale chodzi mi głównie o to, że brakuje też projektora i kamery filmowej. Chcę wiedzieć, czy to on je zabrał. Pewnie tak, ale jeśli nie, to wziął je morderca. W takim wypadku musielibyśmy rozesłać numery seryjne do lombardów. Trzeba umieścić je na krajowej liście trefnych przedmiotów. Bo ramka została już pewnie przetopiona.

– Już ja go przetopię!

– Jeszcze jedno… jeżeli to Niles zabrał projektor, to może zatrzymał film. Nie mógłby go przecież sprzedać. Potrzebny mi ten film. Muszę go obejrzeć. Jeżeli zaatakujesz go wprost, wyprze się wszystkiego i wrzuci film do kibla, jeśli go jeszcze ma.

– W porządku – rzekł Metcalf. – Przywrócono mu prawa do dysponowania samochodem. Jako wykonawca testamentu mogę przeszukać tego grata bez nakazu. A zaprzyjaźniony sędzia bez gadania wyda mi zgodę na przetrząśnięcie jego pokoju. Zadzwonię do ciebie.

Graham wrócił do pracy.

Zamożność. Trzeba o niej wspomnieć w charakterystyce dla policji.

Ciekaw był, czy panie Leeds i Jacobi wychodziły czasami na zakupy w strojach do tenisa. W niektórych kręgach panowała taka moda, o tyle idiotyczna, że tu i ówdzie podwójnie prowokacyjna: z jednej strony wzbudzała odruch niechęci klasowej, z drugiej pożądanie.

Graham wyobrażał sobie, jak popychają wózki w domu towarowym. W krótkich, plisowanych spódniczkach odsłaniających opalone uda i z podskakującymi pomponikami przy skarpetkach mijają zwalistego faceta o oczach barakudy, który kupuje zimne mięso, by przeżuć je potem w samochodzie.

Ile jest rodzin mających troje dzieci, zwierzaka i tylko zwyczajne zamki w drzwiach do obrony przed Smokiem?

Wyobrażając sobie potencjalne ofiary Graham widział prężnych ludzi sukcesu w eleganckich i szykownych strojach.

Ale następna osoba, której przyszło stawić czoło Smokowi, nie miała ani dzieci, ani zwierzątka, jej dom zaś daleki był od elegancji.

Osobą tą był Francis Dolarhyde.

37

Łomot sztangi o podłogę strychu niósł się po całym domu.

Dolarhyde podnosił, rwał i wyciskał znacznie większe ciężary niż dotychczas. Zmienił także kostium – tatuaż zakrywały mu spodenki dresu. Bluza natomiast wisiała na Wielkim Czerwonym Smoku i Kobiecie Odzianej w Słońce, a kimono na ścianie niczym skóra zrzucona przez jakiegoś węża drzewnego. Zasłaniało lustro.

Dolarhyde nie miał na twarzy maski.

W górę. Sto czterdzieści kilogramów z połogi na wysokość piersi, jednym zrywem. A teraz nad głowę.

– O KIM MYŚLISZ?

Zaskoczony przez głos, omal nie upuścił sztangi. Zachwiał się pod jej ciężarem. Na dół. Sztanga opadła na podłogę z łomotem i szczękiem.

Odwrócił się, zwiesił potężne ramiona i spojrzał w stronę głosu.

– O KIM MYŚLISZ?

Głos jakby dobiegał spod bluzy, ale jego natężenie i szorstkość podrażniła mu gardło.

– O KIM MYŚLISZ?

Wiedział, kto to mówi, i był przerażony. Od samego początku on i Smok stanowili jedność. On podlegał Przeistoczeniu, a Smok był w nim istotą wyższą. Ich ciała, głosy, wola były tożsame.

A teraz nie. Odkąd zjawiła się Reba, już nie. Nie myśl o Rebie.

– NA KOGO PRZYSTAŁEŚ? – zapytał Smok.

– Na panią… erman… Sherman – zdołał wydusić Dolarhyde.

– GŁOŚNIEJ, NIC NIE ROZUMIEM. O KIM MYŚLISZ?

Dolarhyde z zaciętą twarzą odwrócił się do sztangi. W górę. Nad głowę. Tym razem poszło trudniej.

– pani… erman, cała mokra, w wodzie.

– MYŚLISZ O TEJ SWOJEJ PSIPSIULE, PRZYZNAJ SIĘ. CHCESZ, ŻEBY BYŁA TWOJĄ PSIPSIUŁĄ, PRAWDA?

Sztanga upadła z łomotem.

– Ja nie mam psy… psyjaciółki. – Strach tylko pogorszył jego wymowę. Musiał zasłaniać nos górną wargą.

– KRETYŃSKIE KŁAMSTWO. – Głos Smoka był silny i jasny Wymawiał,,s" bez najmniejszego trudu. – ZAPOMINASZ O PRZEISTOCZENIU. PRZYGOTUJ SIĘ NA SHERMANÓW. DŹWIGAJ SZTANGĘ.

Dolarhyde chwycił drążek sztangi i naprężył się. Razem z ciałem spiął się jego umysł. Rozpaczliwie próbował myśleć o Shermanach. Zmuszał się, by myśleć o ciężarze pani Sherman w jego ramionach. Teraz kolej na panią Sherman. Tylko pani Sherman. Walczył z jej mężem w ciemności. Przydusił go, aż upływ krwi sprawił, że serce Shermana zaczęło trzepotać jak ptak. Słyszał tylko jego serce, niczyje inne. Nie słyszał serca Reby. Nie słyszał.

Strach wyssał z niego siłę. Dolarhyde uniósł sztangę na wysokość ud, nie mógł jej podrzucić na pierś. Pomyślał o Shermanach rozmieszczonych wokół niego, z szeroko otwartymi oczami, podczas gdy on brał to, co należne Smokowi. Nic z tego. Jego myśli były puste, fałszywe. Sztanga upadła z łoskotem.

– NIE DO PRZYJĘCIA.

– Pani…

– NAWET NIE POTRAFISZ WYMÓWIĆ „PANI SHERMAN". WCALE NIE ZAMIERZASZ SIĘ WZIĄĆ ZA SHERMANÓW. CHCESZ REBY MCCLANE. CHCESZ, ŻEBY BYŁA TWOJĄ PSIPSIUŁĄ. CHCESZ SIĘ Z NIĄ „ZAPRZYJAŹNIĆ".

– Nie.

– KŁAMSTWO!

– ylko ez…ilkę…

– TYLKO PRZEZ CHWILKĘ? TY ZASMARKANA ZAJĘCZA WARGO, KTO BY SIĘ CHCIAŁ Z TOBĄ PRZYJAŹNIĆ? CHODŹ TU, POKAŻĘ Cl, CZYM JESTEŚ. Dolarhyde nie ruszył się z miejsca.

– NIGDY NIE WIDZIAŁEM RÓWNIE OBRZYDLIWEGO I BRUDNEGO DZIECIAKA JAK TY. CHODŹ TU.

Podszedł.

– ZDEJMIJ BLUZĘ. Zdjął.

– SPÓJRZ NA MNIE.

Smok patrzył na niego ze ściany z wściekłością.

– ZDEJMIJ KIMONO I SPÓJRZ W LUSTRO. Spojrzał. Nie mógł odwrócić twarzy od rażącego światła.

Zobaczył, że z ust cieknie mu ślina.

– PRZYJRZYJ SIĘ SOBIE. DAM Cl NIESPODZIANKĘ DLA TEJ TWOJEJ PSIPSIUŁY. ŚCIĄGAJ TĘ SZMATĘ.

Ręce Dolarhyde'a walczyły ze sobą przy pasku spodenek, które w końcu poszły w strzępy. Zdarł je z siebie prawą ręką, a lewą nadal przytrzymywał resztki.

Prawa ręka wyrwała szmaty z drżącej, słabnącej lewej dłoni. Rzucił je w kąt i upadł na matę, wijąc się jak przekrojony na żywo homar. Dysząc ciężko, szamotał się i jęczał, a jaskrawy tatuaż świecił w ostrym świetle sali gimnastycznej.

– NIGDY NIE WIDZIAŁEM RÓWNIE OBRZYDLIWEGO I BRUDNEGO DZIECIAKA JAK TY. IDŹ PO NIE.

– …aciu.

– IDŹ PO NIE.

Wyczołgał się z pokoju i wrócił z zębami Smoka.

– POŁÓŻ JE W OTWARTYCH DŁONIACH, ZACIŚNIJ PALCE I ZEWRZYJ MOJE ZĘBY.

Dolarhyde napiął mięśnie.

– WIESZ, JAK ONE POTRAFIĄ GRYŹĆ. A TERAZ PRZYTRZYMAJ JE POD BRZUCHEM. WŁÓŻ GO SOBIE MIĘDZY ZĘBY.

– …nie!

– ZRÓB TO… A TERAZ SPÓJRZ.

Zęby zaczynały go ranić. Ślina i łzy ściekały mu na pierś.

– plosę…

– JESTEŚ ŚMIECIEM, WYRZUTKIEM PRZEISTOCZENIA JESTEŚ ŚMIECIEM I POWIEM Cl, JAK SIĘ TERAZ NAZYWASZ. CIPOGĘBA. POWTÓRZ TO.