Изменить стиль страницы

– Przepraszam – powiedział Graham.

– Nie rozumiem, jak pan to znosi – stwierdził tamtem.

– Wracaj do domu – rzekł Graham.

Usiadł na ławie przysięgłych, żeby przeczytać list. Szukał ukojenia. List był od doktora Hannibala Lectera.

Drogi Willu.

Zechciej przyjąć gratulacje z okazji wspaniałego posunięcia z panem Loundsem. Jestem dla ciebie pełen podziwu Ale z ciebie spryciarz!

Pan Lounds często obrażał mnie swoją ignorancją i bełkotem, za to oświecił mnie w jednej materii – twojego pobytu w szpitalu psychiatrycznym. Mój niewydarzony obrońca powinien wyjawić to w trakcie rozprawy, ale teraz to już nie ma znaczenia.

Wiesz, Willu, chyba za bardzo się przejmujesz. Gdybyś przestał się martwić sobą, czułbyś się o wiele lepiej.

Natura człowieka to coś, na co nie mamy wpływu. Dostajemy ją razem z płucami, trzustką i całą resztą bebechów. Więc po co z nią walczyć?

Chcę ci pomóc, Willu, więc zacznę od pytania: twoja depresja nie wynikała z faktu, że zastrzeliłeś Garretta Jacoba Hobbsa, prawda? Bo tak naprawdę, to czułeś się podle dlatego, że zabicie go sprawiło ci tak wielką frajdę, mam rację?

Przemyśl to sobie, ale się nie zamartwiaj. Niby dlaczego zabójstwo nie miałoby sprawiać przyjemności? Bóg najwyraźniej to lubi, skoro robi to bez przerwy, a czyż nie jesteśmy stworzeni na obraz i podobieństwo Jego?

Być może czytałeś we wczorajszej gazecie, że Bóg strącił dach kościoła na swoich trzydziestu czterech czcicieli w Teksasie, dokładnie w chwili, gdy mozolnie intonowali hymn. Nie sądzisz, że było Mu przyjemnie? Trzydziestu czterech za jednym zamachem. Więc daruje ci Hobbsa.

W zeszłym tygodniu w jednej tylko katastrofie lotniczej załatwił stu sześćdziesięciu Filipińczyków. Więc i tobie odpuści jednego marnego Hobbsa. Nie będzie ci przecież zazdrościł raptem jednego morderstwa. No, teraz już dwóch. Ale cóż to jest?

Czytaj uważnie gazety. Bóg zawsze nas wyprzedza.

Powodzenia Dr med. Hannibal Lecter

Graham wiedział, że Lecter kompletnie się myli co do Hobbsa, ale przez mgnienie oka zastanawiał się, czy aby nie ma odrobiny racji w przypadku Freddy'ego Loundsa. Wróg, ukryty w duszy Grahama, zgadzał się z każdym oskarżeniem.

Czy dlatego obejmował Freddy'ego na zdjęciu w „Tattlerze", by ludzie uwierzyli, że naprawdę przekazał mu te obraźliwe uwagi pod adresem Smoka? A może jednak chciał trochę narazić Freddy'ego na ryzyko? Ciekawe…

Ulgę przyniosła mu pewność, że nigdy świadomie nie przepuściłby szansy załatwienia Smoka.

– Zbzikowane skurwysyny, jestem przez was zupełnie wykończony! – powiedział na głos.

Musiał odsapnąć. Zadzwonił do Molly, ale w domu dziadków Willy'ego nikt nie podnosił słuchawki.

– Pewnie wypuścili się gdzieś tą cholerną chałupą na kółkach – mruknął.

Wyszedł na kawę, głównie po to, by się upewnić, że nie chowa się w tej sali sądowej.

Na wystawie jubilera zobaczył delikatną złotą bransoletkę, prawdziwy antyk. Kosztowała go znaczną część całej wypłaty. Kazał ją zapakować i nalepić znaczki pocztowe. Dopiero kiedy się przekonał, że jest przy skrzynce sam, zaadresował paczkę do Molly w Oregonie. Nie zdawał sobie sprawy z tego, o czym Molly świetnie wiedziała – że daje prezenty tylko kiedy jest wściekły.

Nie chciał już wracać do pokoju przysięgłych i pracy, ale nie miał wyboru. Bodźca dodała mu myśl o Valerie Leeds.

– Przykro mi, ale nie mogę teraz podejść do telefonu – powiedziała Valerie Leeds.

Żałował, że jej nie znał. Żałował… cóż to za bezużyteczna, dziecinna myśl.

Graham był zmęczony, przepełniony egoizmem i urazą, sprowadzony na skutek zmęczenia do stanu umysłowości dziecka, dla którego wszelkie punkty odniesienia wiążą się z pierwszymi poznanymi pojęciami, gdy jeszcze kierunek „północ" określała autostrada numer 61, a „sześć stóp" zawsze oznaczało wzrost ojca.

Zmusił się do pracy nad szczegółową charakterystyką ofiar, którą montował z całego wachlarza raportów i własnych obserwacji.

Zamożność. To była cecha wspólna. Obie rodziny były zamożne. Dziwne więc, że Valerie Leeds oszczędzała na rajstopach.

Zastanawiał się, czy w dzieciństwie była biedna. Przypuszczał, że raczej tak: jej dzieci chodziły aż nazbyt dobrze ubrane.

Graham w dzieciństwie zaznał biedy, przenosząc się z ojcem od stoczni w Biloxi i Greenville do warsztatów naprawy łodzi na jeziorze Erie. W szkole był zawsze tym nowym, zawsze obcy. W głębi duszy kołatała mu się więc lekka uraza do bogatych.

Valerie Leeds w dzieciństwie mogła klepać biedę. Kusiło go, żeby jeszcze raz obejrzeć ją na filmie. Mógłby to zrobić w sali sądowej. Ale nie. Leedsowie nie stanowili dla niego większego problemu. Znał ich. Nie znał natomiast Jacobich.

Prześladował go ciągły brak bliższych danych o tej rodzinie. Pożar domu w Detroit strawił wszystko, nawet albumy rodzinne i prawdopodobnie pamiętniki.

Próbował ich poznać poprzez przedmioty, które kupowali, których pożądali lub używali. Niczym innym nie dysponował.

Akta postępowania spadkowego Jacobich miały osiem centymetrów grubości, a składały się głównie że spisu ich dobytku, zgromadzonego od czasu przeprowadzki do Birmingham. Przejrzyj całe to gówno. Wszystko było ubezpieczone, zaopatrzone w spisy numerów seryjnych, tak jak wymagały tego towarzystwa ubezpieczeniowe. Człowiek, który po stracie całego dobytku w płomieniach zaraz wykupuje plik polis ubezpieczeniowych, jest godny zaufania.

Prawnik, Byron Metcalf, wysłał mu kopie dokumentów zamiast odbitek kserograficznych. Kopie były zamazane i często nieczytelne.

Jacobi mieli motorówkę do nart wodnych i Leedsowie także. Jacobi mieli trójkołowy motocykl, Leedsowie rower z przyczepą. Graham poślinił kciuk i odwrócił kartkę.

Czwartym z kolei przedmiotem na następnej stronie był projektor filmowy marki Chinon Pacific.

Graham zatrzymał się. Jak mógł to przegapić? Przejrzał przecież wszystkie skrzynie w magazynie w Birmingham, czujny na wszystko, co mogłoby dać mu jakiś osobisty pogląd na rodzinę Jacobich.

Gdzie się podział projektor? Mógł sprawdzić tę deklarację ubezpieczeniową ze spisem inwentarza, który Byron Metcalf, jako wykonawca testamentu, sporządził przed oddaniem mienia Jacobich do przechowania.

Przejrzenie listy zmagazynowanych przedmiotów zabrało mu kwadrans. Żadnego projektora, żadnej kamery, żadnego filmu.

Graham odchylił się na krześle i wbił wzrok w Jacobich. uśmiechających się do niego z fotografii.

Coś ty z nim, psiakrew, zrobił?

Czyżby ktoś go ukradł?

A może go ukradł morderca?

Jeśli to morderca go ukradł, czy sprzedał go paserowi?

Dobry Boże, pozwól mi dotrzeć do tego pasera.

Zmęczenie opuściło Grahama. Chciał się dowiedzieć, czy jeszcze czegoś brakuje. Szukał przez całą godzinę, porównując spis inwentarza z deklaracjami ubezpieczeniowymi. Wszystko się zgadzało, z wyjątkiem kilku cennych drobiazgów, które powinny znajdować się na osobnej liście Byrona Metcalfa – liście przedmiotów zdeponowanych w sejfie bankowym w Birmingham.

I wszystkie tam były, z wyjątkiem dwóch.

Na deklaracji widniała „kryształowa kasetka na drobiazgi, o wymiarach dziesięć na osiem centymetrów, ze srebrnym wieczkiem", ale w sejfie jej nie było. Podobnie jak nie było „srebrnej ramki na fotografie, dwanaście centymetrów na szesnaście, zdobionej motywami kwiatów i winorośli".

Skradziono je? Zawieruszyły się gdzieś? Takie małe drobiazgi łatwo ukryć. Paserzy zazwyczaj natychmiast przetapiają kradzione srebro. Trudno byłoby więc do nich dotrzeć. Ale sprzęt filmowy ma na zewnątrz i w środku numery seryjne, które zawsze można sprawdzić.

Czy zabójca był jednocześnie złodziejem?

Wpatrując się w poplamioną fotografię Jacobich, Graham poczuł, że przechodzi go rozkoszny dreszcz związany z odkryciem nowego tropu. Gdy jednak wyobraził sobie odpowiedź na tę nową zagadkę, wydała mu się błaha, rozczarowująca i bez znaczenia.

W pokoju przysięgłych był telefon. Graham połączył się z wydziałem zabójstw policji w Birmingham. Odebrał oficer dyżurny z popołudniowej zmiany.