Изменить стиль страницы

Rzeczywiście? Co w tej sytuacji wypada odpowiedzieć?

– To świetnie. Mnie też.

Tak, chyba wyszło nieźle. Trzeba ją stąd zabrać czym prędzej.

– Ale teraz muszę już wracać do domu – ciągnęła. – Siostra przyjedzie zabrać mnie na obiad. Jeśli chcesz, możesz pójść z nami.

– Muszę zajrzeć do pracy – powiedział, zmieniając kłamstwo, które miał w pogotowiu.

– Wezmę swoją torebkę. Tylko nie to!

– Przyniosę ci ją.

Ślepy na swoje uczucia, niezdolny wyrazić ich tak, jak blizna nie może się zaczerwienić. Dolarhyde nie wiedział, co naprawdę przydarzyło mu się z Rebą McClane, ani dlaczego. Był zmieszany, przepojony nowym strachem przed swą dwoistością.

Zagrażała mu. Nie zagrażała.

A wszystko za sprawą jej zaskakująco żywych i chętnych ruchów w łóżku babki.

Dolarhyde często nie wiedział, co czuje, dopóki nie przechodził do działania. Nie wiedział, co czuje w stosunku do Reby McClane.

Kiedy odwoził ją do domu, pewien niemiły incydent trochę go oświecił w tej materii.

Tuż za wylotem bulwaru Lindbergha na autostradę międzynarodową numer 70 Dolarhyde zajechał na stację benzynową Servco Supreme.

Pracownikiem stacji był silnie zbudowany ponurak, którego oddech zalatywał winem. Skrzywił się, gdy Dolarhyde kazał mu sprawdzić olej.

Brakowało co najmniej litra oleju. Pracownik stacji włożył więc lejek do bańki oleju i silnika.

Dolarhyde wysiadł, żeby zapłacić.

Ponurak z niezwykłym entuzjazmem przecierał szybę wozu; tarł ją i tarł bez przerwy, zwłaszcza od strony pasażera.

Reba McClane siedziała na składanym siedzeniu z nogą założoną na nogę i spódnicą zadartą nad kolana. Jej biała laska leżała pomiędzy siedzeniami.

Ponurak znów zabrał się za szybę, zaglądając Rebie pod spódnicę.

Dolarhyde podniósł wzrok znad portfela i przyłapał go na tym. Sięgnął przez okno do środka furgonetki i włączył wycieraczki na maksymalną szybkość, tak że uderzyły ponuraka po palcach.

– Hej, uważaj no! – Pracownik stacji zajął się bańką oleju. Wiedział, że go przyłapano i uśmiechał się chytrze. Dolarhyde obszedł furgonetkę i podszedł do niego.

– Ty skurwysynu! – Szybko uporał się z „s".

– Panie, co jest, czyś pan na głowę upadł? – Ponurak był mniej więcej tego samego wzrostu i wagi, ale nie mógł się równać z Dolarhyde'em jeśli chodzi o siłę. Był za młody, żeby nosić sztuczną szczękę, i nie dbał o zęby.

Jego zdekompletowane uzębienie napełniało Dolarhyde'a obrzydzeniem.

– Coś zrobił z zębami? – zapytał cicho.

– A co cię to obchodzi?

– Wyrwałeś je sobie dla swojego kochasia, ty fiucie złamany? – Dolarhyde zbliżył się niebezpiecznie blisko.

– A odwalże się ode mnie!

– Świnia. Idiota. Śmieć. Dureń – syknął Dolarhyde przez zęby. Jedną ręką pchnął tamtego tak, że wyrżnął w drzwi furgonetki. Puszka i lejek z łoskotem poleciały na asfalt.

Dolarhyde podniósł je.

– Nie uciekaj. I tak cię złapię. – Wyciągnął lejek z puszki i spojrzał na jego ostrą krawędź.

Facet ze stacji pobladł. W twarzy Dolarhyde'a zobaczył coś, czego nigdy dotąd nie widział.

Przez zasnute czerwienią mgnienie oka Dolarhyde ujrzał lejek wbity w pierś tamtego, wnikający mu w serce. Przez szybę wozu widział twarz Reby. Potrząsała głową i coś do niego mówiła, próbując znaleźć klamkę okna.

– Podbił ci już ktoś to świńskie lipo? Tamten szybko potrząsnął głową.

– Nie chciałem nikogo obrazić. Jak Boga kocham. Dolarhyde przysunął ponurakowi zakrzywiony metalowy lejek pod nos i ujął go oburącz. Mięśnie jego klatki piersiowej naprężyły się, gdy zginał go wpół. Pociągnął faceta za pasek i wrzucił mu w spodnie pogięty kawał złomu.

– Wlepiaj swoje świńskie gały w co innego. – Wepchnął mu do kieszeni koszuli pieniądze za benzynę. – A teraz spływaj. Ale pamiętaj, w razie czego złapię cię bez trudu.

36

Taśma nadeszła w sobotę, w małej paczce wysłanej na nazwisko Willa Grahama do centrali FBI w Waszyngtonie. Nadano ją w Chicago w dniu śmierci Loundsa.

Laboratorium i dział daktyloskopii nie znalazły nic szczególnego ani na pudełku kasety, ani na opakowaniu.

Kopię taśmy wysłano do Chicago razem z popołudniową pocztą. Agent specjalny Chester przyniósł ją Grahamowi do pokoju przysięgłych dopiero późnym popołudniem, wraz z dołączoną do niej notatką od Lloyda Bowmana.

Zapis głosu potwierdza, że to Lounds- pisał Bowman. – Najwyraźniej powtarzał to, co mu podyktowano. Taśma jest nowa, wyprodukowana w ciągu ostatnich trzech miesięcy i przedtem nie używana. Na Wydziale Behawioryzmu badają jej treść. Doktor Bloom powinien ją przesłuchać, jak wyzdrowieje, ale o tym już sam zdecydujesz.

Jasne, że morderca chce cię wyprowadzić z równowagi.

Mam nadzieję, że zrobi to o jeden raz za dużo.

Graham doceniał to beznamiętne wotum zaufania.

Wiedział, że musi przesłuchać tę taśmę. Poczekał jednak aż Chester wyjdzie.

Nie chciał zostać z taśmą sam na sam w pokoju przysięgłych. Lepsza już była pusta sala sądowa – przez wysokie okna wpadało do niej trochę dziennego światła. Mimo że sprzątaczki urzędowały tam niedawno, w promieniach słońca wirowały pyłki kurzu.

Magnetofon był mały i szary. Graham ustawił go na stoliku obrońcy i włączył.

Monotonny głos technika:

– Sprawa numer 426238, dowód rzeczowy 814, opisany i oznakowany. Kaseta magnetofonowa. Nagranie jest kopią oryginału.

Zmiana jakości dźwięku.

Graham oburącz przytrzymał się barierki koło miejsca dla świadków. W głosie Freddy'ego Loundsa brzmiał lęk i zmęczenie.

– Spotkał mnie wielki zaszczyt. Ujrzałem… ujrzałem bowiem z wielkim podziwem… podziwem i zgrozą… zgrozą… siłę Wielkiego Czerwonego Smoka.

Nagranie oryginalnej ścieżki przerywano wielokrotnie. Za każdym razem magnetofon zapisywał trzask klawisza stop. Graham widział palec na tym klawiszu. Palec Smoka.

– Kłamałem na Jego temat. Wszystko, co napisałem, to kłamstwa Willa Grahama. Zmusił mnie do tego. Ja… ja bluźniłem przeciwko Smokowi. A mimo to… Smok jest miłosierny. Teraz chcę Mu służyć. On… pomógł mi zrozumieć… jak jest Wspaniały, dlatego będę głosić Jego Chwałę. Gazety! Drukując to, piszcie Go zawsze dużą literą.

On wie, że kazałeś mi kłamać, Willu Grahamie. A ponieważ zmusiłeś mnie do kłamstwa. On będzie bardziej… bardziej litościwy dla mnie niż dla ciebie.

Sięgnij za siebie, Willu… i wymacaj takie małe… wypukłości na szczycie swojej miednicy. Wymacaj kręgosłup między nimi… to właśnie w tym miejscu… Smok ci go złamie.

Graham nie odrywał rąk od barierki. Pomacać kręgosłup, jeszcze czego! Czy Smok nie słyszał o kręgach lędźwiowych, czy też celowo nie używał tej nazwy?

– powinieneś się bać… wielu rzeczy. Z… z moich ust zaraz się dowiesz, czego.

Cisza – i przerażający wrzask. I jeszcze bardziej koszmarny bełkot z pozbawionych warg ust:

– Ty choooehny dhaniu, oohiecyhałeś!

Graham zwiesił głowę między kolana i czekał, aż jasne plamy przestaną tańczyć mu przed oczyma. Oddychał głęboko przez usta.

Minęła godzina, zanim mógł słuchać dalej.

Wrócił z magnetofonem do pokoju przysięgłych i spróbował tam przesłuchać resztę taśmy. Zbyt blisko. Zostawił magnetofon włączony, a sam wrócił na salę sądową. Teraz słuchał przez otwarte drzwi.

– Spotkał mnie wielki zaszczyt…

Ktoś stanął w drzwiach sali. Graham rozpoznał młodego funkcjonariusza chicagowskiej filii FBI i gestem zaprosił go do środka.

– Przyszedł list do pana – rzekł chłopak. – Pan Chester kazał mi go panu przynieść. Mam pana zapewnić, że kontroler poczty go prześwietlił i sprawdził.

Wyciągnął list z kieszeni na piersi. Gruba fiołkowa papeteria. Graham miał nadzieję, że to od Molly.

– Widzi pan, jest stempel.

– Dziękuję.

– Dziś także jest dzień wypłaty. – Funkcjonariusz wręczył mu czek.

W tym momencie z magnetofonu dobiegł wrzask Freddy'ego. Chłopak aż podskoczył.