Изменить стиль страницы

Widzisz mnie teraz, o tak.

I odczuwasz to w ten sposób, o tak.

Przymierzanie starych ubrań. Pani Sherman ma na głowie kapelusz z szerokim rondem. Stoi przed lustrem. Odwraca się że sztucznym uśmieszkiem i przybiera teatralną pozę przed kamerą, kładąc rękę na karku. Na szyi ma broszkę z kameą.

Reba McClane porusza się na kanapie. Stawia kieliszek na podłodze. Dolarhyde czuje ciężar i ciepło. Oparła mu głowę na udzie. Jej kark jest blady, igrają na nim światłocienie filmu.

On siedzi bez ruchu, jedynie kciukiem zatrzymuje albo cofa film. Na ekranie pani Sherman pozuje przed lustrem w kapeluszu. Odwraca się do kamery i uśmiech.

Widzisz mnie teraz, o tak

I odczuwasz to w ten sposób, o tak

Czy teraz mnie czujesz? tak

Dolarhyde dygocze. Spodnie tak go uwierają. Czuje ciepło. Przez materiał czuje gorący oddech. Reba dokonała odkrycia.

Jego kciuk spazmatycznie włącza i wyłącza projektor.

Widzisz mnie teraz, o tak

I odczuwasz to w ten sposób, o tak

A czy czujesz go? tak

Reba rozpięła mu rozporek.

Ukłucie strachu. Nigdy dotąd nie miał wzwodu w obecności żywej kobiety. Ale jest przecież Smokiem, nie musi się bać.

Jej palce uwalniają go pracowicie.

Czy czujesz mnie teraz? tak

A czy czujesz go? tak

Wiem, że tak, o tak

Serce ci bije jak dzwon, tak

Musi trzymać ręce z dala od szyi Reby. Z daleka. Kobiety widziały ich razem w furgonetce. Jego dłoń ściska poręcz kanapy. Palce wbijają się w obicie.

Serce ci bije jak dzwon, tak

A teraz łomocze

Łomocze

Próbuje wyskoczyć z piersi, tak

A teraz jest szybkie i lekkie, coraz szybsze i lżejsze i…

Po wszystkim.

Już po wszystkim.

Reba opiera głowę na jego udzie i odwraca ku niemu rozpłomieniony policzek. Wsuwa mu ciepłą dłoń pod koszulę i kładzie mu ją na piersi.

– Mam nadzieję, że cię nie przyprawiłam o szok?

To raczej jej głos go zaszokował, głos żywej osoby. Musiał sprawdzić, czy jej serce wciąż bije. Biło. Łagodnie przytrzymała tam jego rękę.

– Rany boskie, chyba nie masz już dość, co?

Żywa kobieta. Jakież to dziwne. Przepełniony mocą Smoka, a może własną, bez trudu uniósł ją z kanapy. Niósł ją, jakby nic nie ważyła, tym łatwiej, że nie była bezwładna. Nie na górę. Nie na górę. Szybko. Gdziekolwiek. Szybko. Łóżko babki, jedwabna kołdra usuwa się spod nich.

– Och, poczekaj, muszę je zdjąć. Aj, podarłeś je. Nieważne. No chodź. Boże jedyny, człowieku. Ależ to słodkie! Nie, nie kładź mnie, proszę. Pozwól, że przyjdę do ciebie i sama go wezmę.

Z Rebą, swą jedyną żywą kobietą, uwięziony z nią w tej samej bańce czasu, po raz pierwszy odniósł wrażenie, że wszystko jest w porządku; wyzwalał swoje życie i siebie samego, poza śmiertelnymi, których wysyłał w gwiaździstą ciemność, za tę planetę bólu, wydzwaniającą harmonijnie odległości dzielące go od pokoju i obietnicy spoczynku.

Leżąc koło niej w ciemności, objął ją łagodnie i przytulił, by zamknąć jej drogę odwrotu. Gdy spała, Dolarhyde – przeklęty morderca jedenastu osób – co chwila nasłuchiwał bicia jej serca.

Wizerunki. Barokowe perły opadające w przyjaznej ciemności. Pistolet, z którego strzelał do księżyca. Wielki fajerwerk, który widział w Hongkongu, znany pod nazwą: „Smok ziejący perłami".

Smok.

Czuł się oszołomiony, rozszczepiony na drzazgi. Leżąc koło niej przez całą długą noc nasłuchiwał, przerażony, czy nie usłyszy siebie schodzącego w kimonie po schodach.

W nocy poruszyła się raz, szukając czegoś przez sen, aż dotknęła szklanki na nocnym stoliku. Zagrzechotały w niej zęby babki.

Dolarhyde przyniósł jej wody. Przytuliła się do niego w ciemności. Gdy zasnęła z powrotem, zdjął jej dłoń ze swego wielkiego tatuażu i ułożył sobie na twarzy.

O świcie zasnął mocno.

Reba McClane obudziła się o dziewiątej i usłyszała jego miarowy oddech. Przeciągnęła się leniwie w wielkim łóżku. On ani drgnął. Przypomniała sobie rozkład domu, rozmieszczenie dywanów, gołej podłogi; skąd dobiega tykanie zegara. Kiedy zorientowała się już we wszystkim, wstała i odszukała łazienkę.

Długo brała prysznic. Kiedy wróciła, on nadal spał. Jej podarta bielizna leżała na podłodze. Odszukała ją stopą i wepchnęła do torebki. Wciągnęła przez głowę bawełnianą sukienkę, wzięła laskę i wyszła na dwór.

Dolarhyde powiedział jej, że podwórko jest duże i płaskie, otoczone żywopłotem, ale z początku wolała uważać.

Poranny wietrzyk przenikał chłodem, choć słońce przygrzewało. Stała na podwórku, pozwalając, by wiatr igrał z jej dłońmi gronami jagód czarnego bzu. Wiatr znalazł zagłębienia w jej ciele, jeszcze wilgotne od natrysku. Wyciągnęła ręce i chłodny podmuch owionął jej piersi, pachy i przemknął między udami. Obok brzęczały pszczoły. Nie bała się ich, a one zostawiły ją w spokoju.

Dolarhyde obudził się. Przez chwilę rozglądał się, zdziwiony, że nie leży w sypialni na piętrze. Jego żółtawe oczy rozszerzyły się, gdy przypomniał sobie, co zaszło. Jak sowa przekręcił głowę, zerkając na drugą poduszkę. Pusta.

Czyżby chodziła po domu? Co mogła znaleźć? A może w nocy stało się coś złego? Coś, czego skutki musiałby uprzątnąć? Będzie podejrzany. Może nawet będzie musiał uciekać.

Zajrzał do łazienki i do kuchni. Na dół, do piwnicy, gdzie stał jego drugi wózek inwalidzki. Na piętro. Nie chciał tam zaglądać, ale musiał sprawdzić. Gdy wchodził po schodach, jego tatuaż giął się i falował. Smok z obrazu w sypialni przeszył go wzrokiem. Nie mógł pozostać że Smokiem sam na sam.

Z okna na piętrze dostrzegł Rebę na podwórku.

– FRANCIS! – Wiedział, że głos dobiega z sypialni. Wiedział, że to głos Smoka. Jego dwoista jedność ze Smokiem dezorientowała go. Po raz pierwszy odczuł ją, gdy położył dłoń na sercu Reby.

Smok nigdy dotąd do niego nie mówił. Teraz przeraził się.

– FRANCIS, CHODŹ TUTAJ.

Próbował zatykać uszy, byleby nie słyszeć przyzywającego go głosu, gdy zbiegał pędem po schodach.

Co ona mogła tu znaleźć? Zęby babki zagrzechotały w szklance, ale odsunął je, zanim przyniósł jej wodę. Niczego nie mogła zobaczyć.

Taśma Freddy'ego. Była w magnetofonie kasetowym w salonie. Sprawdził ją. Była przewinięta do początku. Nie mógł sobie przypomnieć, czy cofnął ją po przegraniu przez telefon do redakcji „Tattlera".

Nie wolno jej wpuścić z powrotem do domu. Nie wiedział, co mogłoby się zdarzyć. Mogłaby ją spotkać jakaś niespodzianka. Przecież Smok może zejść na dół. Wiedział, jak łatwo mógłby ją rozszarpać.

Kobiety widziały, jak wsiadała do jego furgonetki. Warfield pamięta ich razem.

Ubrał się pospiesznie.

Reba McClane poczuła zimną pręgę cienia pnia drzewa, a potem ciepło słońca, gdy przeszła dalej w głąb podwórka. Ciepło słońca i szum aparatu klimatyzacyjnego w oknie pozwalały jej zorientować się w każdej chwili, gdzie się znajduje. Nawigacja – dyscyplina jej życia – w tych warunkach była całkiem łatwa. Reba krążyła więc po placu, dotykając krzewów i wysokich kwiatów.

Zatrzymała się, nie wiedząc, w którą stronę jest zwrócona, gdy chmura przesłoniła słońce. Nie słyszała też aparatu klimatyzacyjnego – był wyłączony. Po chwili niepokoju klasnęła w dłonie i usłyszała kojące echo od strony domu. Otworzyła kopertę swego zegarka i dotknęła wskazówek, sprawdzając, która godzina. Wkrótce powinna zbudzić D. Musi wracać do domu.

Trzasnęły drzwi.

– Dzień dobry – powiedziała.

Brzęk kluczy, gdy szedł ku niej po trawie.

Zbliżał się ostrożnie, jak gdyby podmuchem mógł przewrócić ją na ziemię. Zobaczył, że ona wcale się go nie boi.

Nie była ani zakłopotana, ani zawstydzona tym, co robili w nocy. Nie była zła. Nie uciekała ani mu nie groziła. Zastanawiał się, czy nie wynika to z faktu, że nie widziała jego genitaliów.

Reba objęła go i oparła mu głowę na twardej piersi. Serce biło mu szybko.

Z trudem wyjąkał „Dzień dobry".

– Było cudownie, D. Naprawdę.