Изменить стиль страницы

– Nazywam się cipogęba. – Żeby to wypowiedzieć, musiał sobie zatkać nos górną wargą.

– WKRÓTCE BĘDĘ Z CIEBIE OCZYSZCZONY – powiedział Smok bez najmniejszych trudności. – CZY TAK BĘDZIE DOBRZE?

– … dobrze.

– A KTO BĘDZIE NASTĘPNY, KIEDY NADEJDZIE CZAS?

– … pani… erman.

Dolarhyde'a przeszył nagły ból; ból i potworny strach.

– URWĘ Cl GO.

– …reba, reba. Dam ci za to rebę. – Wymowa już mu się poprawiła.

– NICZEGO Ml NIE DASZ. ONA JEST MOJA. ONE WSZYSTKIE SĄ MOJE. NAJPIERW REBA MCCLANE, A POTEM SHERMANOWIE.

– Reba, a potem shermanowie. odpowiem za to przed prawem.

– PRZYGOTOWAŁEM ALIBI NA TEN DZIEŃ. CZYŻBYŚ W TO WĄTPIŁ?

– nie.

– KIM JESTEŚ?

– cipogęba.

– MOŻESZ JUŻ ODŁOŻYĆ MOJE ZĘBY, TY ŻAŁOSNA I SŁABA ZAJĘCZA WARGO. CHCESZ TRZYMAĆ TĘ SWOJĄ PSIPSIUŁĘ Z DALA ODE MNIE, TAK? ROZERWĘ JĄ NA STRZĘPY I WETRĘ Cl JE POTEM W TWOJĄ SZKARADNĄ TWARZ. POWIESZĘ CIĘ NA JEJ JELICIE GRUBYM, JEŚLI Ml SIĘ SPRZECIWISZ. WIESZ, ŻE MOGĘ TO ZROBIĆ. ZAŁÓŻ NA SZTANGĘ STO PIĘĆDZIESIĄT KILOGRAMÓW.

Dolarhyde dołożył ciężarki. Dotychczas nie podniósł więcej niż sto czterdzieści kilo.

– PODNIEŚ TO.

Reba umrze, jeżeli nie będzie równie silny jak Smok.

Wiedział o tym. Naprężył się, aż cały pokój poczerwieniał przed jego wysadzonymi z orbit oczami.

– nie mogę.

TY NIE MOŻESZ, ALE JA MOGĘ.

Dolarhyde chwycił sztangę. Aż się wygięła, gdy uniósł ją do ramion. W GÓRĘ. Ponad głowę, bez trudu.

– ŻEGNAJ, CIPOGĘBO – powiedział Smok, dygocząc w jasnym świetle.

38

W poniedziałek rano Francis Dolarhyde nie dotarł do pracy.

Wyruszył z domu o tej samej porze co zawsze. Wyglądał nienagannie, prowadził samochód bezbłędnie. Gdy skręcił na most na Missouri i wjechał pod słońce, założył ciemne okulary.

Jego styropianowa lodówka zapiszczała, ocierając się o oparcie siedzenia koło niego. Schylił się i postawił ją na podłodze, pamiętając, że musi jeszcze wziąć suchy lód i zabrać film z…

Przejeżdżał nad kanałem Missouri, pod nim płynęła woda. Spojrzał na białe grzywacze i poczuł, że to on się przesuwa, a rzeka trwa w bezruchu. Ogarnęło go dziwne uczucie, jak gdyby się rozpadał. Zdjął nogę z gazu.

Furgonetka zwolniła na zewnętrznym pasie i zatrzymała się. Za nim utworzyła się kolumna trąbiących samochodów. Nie słyszał ich.

Siedział patrząc pod słońce i przesuwając się nad nieruchomą rzeką. Ciepłe łzy pociekły mu spod okularów przeciwsłonecznych i skąpały mu na ramiona.

Ktoś zastukał w szybę – kierowca o bladej, zapuchniętej od snu twarzy, który wysiadł z samochodu za nim i darł się na niego przez okno.

Dolarhyde zmierzył go wzrokiem. Z drugiej strony mostu nadciągały błyskające niebieskie światła. Wiedział, że powinien ruszyć. Poprosił swe ciało, by nacisnęło na pedał gazu – usłuchało. Krzykacz za oknem odskoczył szybko, by uratować stopy.

Dolarhyde zajechał na parking dużego motelu przy skrzyżowaniu z autostradą numer 270. Stał tam szkolny autokar; o tylną szybę ktoś oparł wielką tubę.

Dolarhyde zastanawiał się przez chwilę, czy nie powinien wsiąść do autokaru ze staruszkami.

Nie, to nie to. Rozejrzał się, szukając packarda swojej matki.

– Wsiadaj. Tylko nie kładź nóg na siedzeniu – powiedziała matka.

To także nie było to.

Znajdował się na parkingu w zachodniej części St Louis; pragnął dokonać wyboru – i nie mógł.

Za sześć dni, jeżeli zdoła wytrwać tak długo, zabije Rebę McClane. Zapiszczał nagle przez nos.

A może Smok zadowoli się najpierw Shermanami i poczeka do następnej pełni księżyca?

Nie, nie zadowoli się.

Reba McClane nic nie wiedziała o Smoku. Myślała, że jest po prostu z Francisem Dolarhyde'em. Kochała się z nim w łóżku jego babki.

– Było cudownie, D. – powiedziała Reba McClane na podwórku.

Może po prostu lubiła Francisa Dolarhyde'a? Byłaby to z jej strony podła perwersja. Wiedział, że powinien nią za to gardzić, ale och, dobry Boże, jakież to było wspaniałe!

Reba McClane była winna tego, że lubi Francisa Dolarhyde. Jej winę można łatwo udowodnić.

Gdyby nie moc jego Przeistoczenia, gdyby nie Smok, nigdy nie przyprowadziłby jej do domu. Nie byłby zdolny do współżycia. Choć kto wie?

– Boże jedyny, człowieku. Ależ to słodkie! Tak właśnie powiedziała. „Człowieku".

Z motelu wyszedł tłum ludzi, którzy skończyli śniadanie. Kiedy mijali jego furgonetkę, ich spojrzenia przebiegły po nim jak mrowie maleńkich stóp.

Musiał pomyśleć. Nie mógł wracać do domu. Wynajął pokój w motelu i zadzwonił do pracy, że jest chory. Pokój, który mu dali, był miły i cichy. Jedyną ozdobę stanowiły kiepskie grafiki przedstawiające parowce. Nikt nie przeszywał go ze ściany wściekłym spojrzeniem.

Położył się w ubraniu. Na gipsowym suficie migotały jakieś niewielkie plamki. Co kilka minut musiał wstawać, by oddać mocz. Na przemian to dygotał, to znów się pocił. Minęła godzina.

Nie chciał oddawać Smokowi Reby McClane. Myślał o tym, co Smok mu zrobi, jeżeli jej nie odda.

Silny strach przychodzi falami; ciało nie mogłoby go znieść bez przerwy. W chwilach ociężałego spokoju pomiędzy kolejnymi napadami strachu Dolarhyde był w stanie myśleć.

Co mógłby zrobić, żeby mu jej nie oddać? Do głowy przychodził mu wciąż ten sam sposób. Wstał.

W wyłożonej kafelkami łazience głośno pstryknął przełącznik. Dolarhyde spojrzał na pręt przytrzymujący zasłonę wokół natrysku – solidny kawałek dwucentymetrowej średnicy rurki, przyśrubowanej do ścian. Zdjął zasłonkę i powiesił ją na lustrze.

Chwycił rurkę jedną ręką i podciągnął się, ocierając palcami stóp o brzeg wanny. Rurka okazała się wystarczająco silna. Jego pasek także był mocny. Potrafi się do tego zmusić. Tego akurat się nie bał.

Marynarskim węzłem przywiązał pasek do rury. Koniec z klamrą utworzył pętlę. Gruby pas nie kołysał się, zwisał zupełnie sztywno.

Przysiadł na sedesie i spojrzał na pętlę. Nie będzie miał gdzie spaść, ale poradzi sobie. Utrzyma ręce z dala od pętli, aż osłabnie do tego stopnia, że nie da już rady ich podnieść.

Ale skąd może mieć pewność, że jego śmierć wpłynie na Smoka, skoro teraz już nie stanowią jedności? Może wcale na niego nie wpłynie? Czy może być pewny, że Smok zostawi ją wtedy w spokoju?

Może upłynąć wiele dni, nim znajdą jego zwłoki. Reba będzie się zastanawiać, co się z nim stało. Czy przyjdzie do niego do domu i zacznie go szukać po omacku? Wejdzie na piętro i spotka ją niespodzianka?

Wielki Czerwony Smok wypluwałby jej szczątki po schodach przez dobrą godzinę.

Może powinien zatelefonować i ostrzec ją? Ale czy nawet wtedy mogłaby Mu cokolwiek zrobić? Nic. Mogłaby tylko liczyć na szybką śmierć, na to, że w przypływie szału On ugryzie ją szybko i dostatecznie głęboko.

Na piętrze jego domu Smok czekał na zdjęciach, które Dolarhyde własnoręcznie oprawił. Czekał w niezliczonych albumach i czasopismach, odradzający się za każdym razem, gdy fotograf robił… no właśnie, co?

W głębi mózgu Dolarhyde słyszał potężny głos Smoka przeklinający Rebę. Najpierw ją będzie przeklinał, dopiero potem ukąsi. Będzie też złorzeczył Francisowi. Powie jej, że on jest niczym.

– Nie rób tego. Nie… nie rób. – Głos Dolarhyde'a odbił się od kafelków łazienki. Wsłuchał się w swój głos, głos Francisa Dolarhyde'a, którego Reba tak świetnie rozumiała, w swój własny głos. Ten, którego wstydził się przez całe życie, którym docinał innym ludziom zjadliwie.

Ale nigdy nie słyszał, żeby przeklinał go głos Francisa Dolarhyde'a.

– Nie rób tego.

Głos, który teraz słyszał, nigdy, przenigdy go nie przeklinał. Ale powtórzył obelgę Smoka. Wspomnienie tego napełniło go wstydem.

Pomyślał, że chyba jednak nie jest prawdziwym mężczyzną. Przyszło mu do głowy, że jakoś nigdy tego nie sprawdził, a teraz jest ciekawy.

Reba McClane dała mu chociaż ochłap dumy. Właśnie duma powiedziała mu, że śmierć w łazience to marny koniec.