Изменить стиль страницы

– Czy podały jakiś rysopis?

– Tylko młodsza. Spokojny, silny, ciemne włosy i wąsy. Pewnie peruka. Wartownik przy drzwiach potwierdził to. A starsza… widziała go tak krótko, że równie dobrze mógłby występować w przebraniu królika.

– Ale nikogo nie zabił?

– To dziwne – przyznał Crawford. – Lepiej by na tym wyszedł, gdyby je uciszył… miałby więcej czasu na ulotnienie się i uchroniłby się przed rysopisem. Wydział Behawioryzmu dzwonił w tej sprawie do Blooma. I wiesz, co on na to? Powiedział, że może Lala próbuje z tym skończyć.

44

Dolarhyde usłyszał jęk opuszczanych sterów. Światła St Louis przesuwały się wolno pod czarnym skrzydłem. Pod jego stopami koła wysunęły się i zablokowały.

Pokręcił głową dookoła, bo zesztywniał mu potężny kark.

Powrót do domu.

Podjął wielkie ryzyko, ale w nagrodę przywoził możliwość wyboru. Mógł zdecydować, że Reba McClane będzie żyła. Mógł ją mieć do rozmowy, mógł mieć jej zaskakującą ruchliwość w swoim łóżku.

Nie musiał już się bać swego domu. W brzuchu miał teraz Smoka. Gdyby zechciał, mógłby podejść do kopii Smoka wiszącej u niego na ścianie i zwinąć ją w rulon.

Nie musiał się już przejmować miłością do Reby. Jeżeli ją kochał, mógł rzucić w ofierze Smokowi rodzinę Shermanów, a samemu wrócić do Reby jako mężczyzna łagodny, spokojny, i dobrze ją traktować.

Zatelefonował do niej z terminalu. Jeszcze nie wróciła. Spróbował do Baedera. Nocna linia była zajęta. Wyobraził sobie Rebę, jak samotnie idzie po pracy na przystanek autobusowy, stukając laską, z deszczowcem zarzuconym na ramiona.

Pod wieczór ruch na ulicach był niewielki, dzięki czemu dojechał do laboratorium w niecałe piętnaście minut.

Nie spotkał Reby na przystanku. Zaparkował na tyłach Baedera, obok wejścia położonego najbliżej ciemni. Zamelduje się u niej, zaczeka, aż Reba skończy pracę, i odwiezie ją do domu. Rozpierała go duma że swej nowej siły – możliwości wyboru. Chciał z niej skorzystać.

Czekając mógłby popracować trochę w swoim biurze.

W całym gmachu Baedera paliło się ledwie kilka świateł.

Ciemnia Reby była zamknięta. Nad drzwiami nie paliło się ani zielone, ani czerwone światełko – sygnalizacja była wyłączona. Nacisnął dzwonek. Bez odpowiedzi.

Może zostawiła mu jakąś wiadomość w biurze.

Z korytarza dobiegły czyjeś kroki.

Szef Baedera, Dandridge, minął ciemnię nie podnosząc wzroku. Szedł szybko, z plikiem akt personalnych pod pachą.

Czoło Dolarhyde'a przecięła drobna zmarszczka.

Dandridge był już w połowie parkingu i kierował się w stronę budynku Gateway, gdy Dolarhyde wyszedł za nim na zewnątrz.

Na parkingu stały dwie furgonetki dostawcze i z pół tuzina samochodów osobowych. Ten buick należy do Fiska, dyrektora personalnego Gateway.

Co oni tu robią o tej porze?

W Gateway nie było nocnej zmiany. Większa część budynku tonęła w ciemności. Idąc do swego biura, Dolarhyde widział cokolwiek dzięki czerwonym lampkom nad drzwiami w korytarzu. Tylko za matową szybą w drzwiach działu kadr paliło się światło. Dolarhyde usłyszał głosy Dandridge'a i Fiska.

I kroki kobiety. Przed nim zza rogu korytarza wyszła sekretarka Fiska. Włosy miała przewiązane apaszką; niosła akta z księgowości. Spieszyła się. Wielkie naręcze ksiąg rachunkowych ważyło swoje. Czubkiem pantofla zastukała w drzwi gabinetu Fiska.

Otworzył jej Will Graham.

Dolarhyde zamarł w ciemnościach korytarza. Jego pistolet został w furgonetce.

Drzwi gabinetu zamknęły się z powrotem.

Dolarhyde zareagował błyskawicznie: bezszelestnie przemknął w sportowych butach po gładkiej posadzce, przysunął twarz do szklanych drzwi wyjściowych i rozejrzał się po parkingu. Ktoś się poruszył w świetle reflektorów. Mężczyzna. Z latarką w ręku krzątał się koło jednej z furgonetek. Otrzepał coś z dłoni. Zbierał odciski palców z zewnętrznego lusterka.

Dolarhyde usłyszał za plecami zbliżającego się mężczyznę. Odejdź od drzwi! Skoczył za róg, zbiegł po schodach do piwnicy i do kotłowni, po drugiej stronie budynku.

Tam wspiął się na jakiś stół i dosięgnął wysokiego okienka, które wychodziło za krzakami na poziomie ziemi. Podciągnął się na parapet, przecisnął przez okno i opadł na czworaka, gotów uciekać lub walczyć.

Z tej strony gmachu było całkiem spokojnie. Wstał, włożył dłoń do kieszeni i przeszedł przez jezdnię. Biegnąc w ciemności, zwalniając, gdy mijały go samochody, szerokim łukiem obszedł budynki Baedera i Gateway.

Jego furgonetka stała przy krawężniku na tyłach Baedera. Koło niej nie było się gdzie ukryć. Nie szkodzi. Przebiegł przez jezdnię, wskoczył do wozu i złapał swoją walizkę.

Magazynek pistoletu był pełny. Wprowadził nabój do komory i położył broń na desce rozdzielczej, zasłaniając ją podkoszulkiem.

Odjechał powoli – uważając na czerwone światła! – skręcił za róg i włączył się w niewielki ruch uliczny.

Musiał sobie wszystko przemyśleć, a to nie było łatwe.

To pewnie przez te filmy. Graham jakoś musiał się o nich dowiedzieć. Wiedział już gdzie, ale nie wiedział kto. Bo inaczej nie potrzebowałby akt personalnych. A po co mu jeszcze te dane z księgowości? Dni nieobecności w pracy, ot co. Chce je porównać z datami uderzeń Smoka. Nie, jeśli nie liczyć Loundsa, wszystko odbywało się tylko w soboty. Będzie raczej szukał nieobecności w pracy w dni poprzedzające te soboty. I tu się natnie – kierownictwo nie otrzymywało bowiem danych o potrąceniach dniówek. Jechał powoli bulwarem Lindbergha, gestykulując wolną ręką.

Szukali odcisków palców. Ale nie dał im okazji do zdobycia swoich… no, może z wyjątkiem tej przepustki w muzeum. Podnosił ją wprawdzie w pośpiechu, ale starał się ją trzymać za brzegi.

Muszą mieć jakiś odcisk. Inaczej nie szukaliby dalszych, skoro nie mieliby ich z czym porównać.

Szukali ich na furgonetce. Nie zdążył sprawdzić, czy szukali także na samochodach osobowych.

Furgonetka. Przewiezienie Loundsa na inwalidzkim wózku – to pewnie podsunęło im tę myśl. A może ktoś w Chicago zauważył furgonetkę? W Gateway było wiele furgonetek, zarówno prywatnych, jak dostawczych.

Nie, Graham po prostu wiedział, że on ma furgonetkę. Graham wiedział. Wiedział. Ten skurwysyn to istny potwór.

Wezmą odciski palców wszystkich pracowników Gateway i Baedera. Wytropią go, jak nie dziś, to jutro. Zawsze będzie już musiał uciekać, a jego twarz znajdzie się na ścianie każdej poczty i komisariatu. Wszystko waliło się w gruzy. W obliczu prześladowców był dziwnie słaby i mały.

– Reba – powiedział na głos. Ona nie mogła go już uratować. Osaczali go, a on był ledwie słabym malcem z zajęczą wargą…

– CZY TERAZ JUŻ ŻAŁUJESZ, ŻE MNIE ZDRADZIŁEŚ?

Głos Smoka dobiegł z jego trzewi, w których miał strzępy przeżutego malowidła.

– Ja nie… ja tylko chciałem mieć swobodę wyboru. Nazwałeś mnie…

– DAJ MI, CZEGO PRAGNĘ, A WTEDY CIĘ OCALĘ.

– Nie. Ucieknę im.

– DAJ MI, CZEGO PRAGNĘ, A USŁYSZYSZ, JAK PĘKA KRĘGOSŁUP GRAHAMA.

– Nie.

– PODZIWIAM TO, CO DZIŚ ZROBIŁEŚ. JESTEŚMY TERAZ BLISCY SOBIE. ZNOWU MOŻEMY POŁĄCZYĆ SIĘ W JEDNOŚĆ. CZUJESZ MNIE W SOBIE? CZUJESZ PRAWDA?

– Tak.

– I WIESZ, ŻE MOGĘ CIĘ OCALIĆ. WIESZ, ŻE TAM GDZIE CIĘ WYŚLĄ, JEST GORZEJ NAWET NIŻ U BRATA KUMPLA. DAJ MI, CZEGO CHCĘ, A BĘDZIESZ WOLNY.

– Nie.

– ZABIJĄ CIĘ. RUNIESZ NA ZIEMIĘ.

– Nie.

– A GDY JUŻ CIEBIE ZABRAKNIE, ONA BĘDZIE SIĘ RŻNĄĆ Z INNYMI, BĘDZIE…

– Nie! Stul pysk!

– BĘDZIE SIĘ RŻNĄĆ Z INNYMI, PRZYSTOJNYMI FACETAMI, BĘDZIE BRAĆ ICH…

– Przestań! Zamknij mordę!

– ZWOLNIJ, A NIE DOKOŃCZĘ Cl O NIEJ.

Dolarhyde zdjął nogę z pedału gazu.

– BARDZO DOBRZE. DAJ Ml, CZEGO CHCĘ, A NIE DOJDZIE DO TEGO. DAJ Ml TO, A POTEM ZAWSZE JUŻ POZWOLĘ Cl WYBIERAĆ, BĘDZIESZ MIAŁ WOLNY WYBÓR I BĘDZIESZ MÓWIŁ WYRAŹNIE, CHCĘ, ŻEBYŚ MÓWIŁ PRAWIDŁOWO, A TERAZ ZWOLNIJ, O TAK. WIDZISZ TĘ STACJĘ BENZYNOWĄ? ZATRZYMAJ SIĘ TAM, MAM CI COŚ DO POWIEDZENIA…