Изменить стиль страницы

Dolarhyde udał się do Baedera podczas przerwy na lunch. Idąc pod błękitnym niebem, uważnie omijał połyskujące kałuże na asfalcie. Śmierć Loundsa wprawiła go w znakomity humor.

Wyglądało na to, że wszyscy pracownicy Baedera wybrali się na lunch jednocześnie.

Pokonał labirynt korytarzy, aż znalazł właściwe drzwi. Tablica na ścianie głosiła: „Czułe materiały podczerwone. Używanie lamp, palenie i wnoszenie gorących napoi wzbronione". Nad tablicą paliło się czerwone światełko.

Dolarhyde nacisnął guzik i po chwili światełko zmieniło sie na zielone. Wszedł do komory pochłaniacza światła i zapukał do wewnętrznych drzwi.

– Proszę. – Głos kobiety.

Chłodna, absolutna ciemność. Bulgotanie wody, znajomy zapach wywoływacza D-76 i lekki powiew perfum.

– Jestem Francis Dolarhyde. Przyszedłem w sprawie suszarki.

– O, to świetnie. Wybaczy pan, że mówię z pełnymi ustami. Właśnie kończyłam lunch.

Usłyszał odgłos miętych i wrzucanych do kosza papierów.

– Właściwie to Ferguson potrzebuje suszarki – powiedział głos w ciemności. – Wyjechał wprawdzie na urlop, ale wiem, dokąd miała pójść. Nie macie suszarek w Gateway?

– Mam nawet dwie. Jedna jest większa. Ale Ferguson nie sprecyzował, ile właściwie ma miejsca. – Notatkę o kłopotach z suszarką czytał przypadkiem kilka tygodni wcześniej.

– Pokażę panu, jeśli pan chwilę poczeka.

– W porządku.

– Niech pan się oprze o drzwi – przemawiała teraz tonem doświadczonego wykładowcy – zrobi trzy kroki do przodu, aż poczuje pan pod stopami płytki, i zaraz na lewo wymaca pan stołek.

Znalazł go. Był teraz bliżej niej. Słyszał szelest jej fartucha. – Dziękuję, że pan przyszedł – powiedziała. Miała czysty, nieco stalowy głos. – Pan jest szefem produkcji w głównym gmachu, prawda?

– Uhm.

– Tym samym „panem D.", który miota gromy, ilekroć ktoś źle zapisze zamówienie?

– Właśnie.

– Jestem Reba McClane. Mam nadzieję, że tutaj nic nie poknociliśmy.

– To już nie moje podwórko. Ja tylko zaprojektowałem tutejszą ciemnię, kiedy kupiliśmy tę firmę. Nie zaglądałem tu od sześciu miesięcy. – To długie jak na niego przemówienie łatwiej mu było wygłosić po ciemku.

– Jeszcze chwilka i zapalę panu światło. Czy potrzebuje pan taśmy mierniczej?

– Nie, mam.

Dolarhyde stwierdził, że rozmowa po ciemku z tą kobietą jest nawet wcale przyjemna. Słyszał grzechotanie, gdy potrząsała torebką, a później trzask zamykanej puderniczki.

Kiedy zadzwonił czasomierz, zrobiło mu się przykro.

– Gotowe. Wstawię ten materiał do Czarnej Dziury – powiedziała.

Poczuł podmuch chłodnego powietrza, usłyszał, jak szafka zamyka się na gumowe przyssawki, a później dobiegł go syk zamka próżniowego. Wreszcie zapach perfum, gdy kobieta przeszła koło niego.

Wsparł nos na kostkach palców, przybrał zamyślony wyraz twarzy i czekał na światło.

Zabłysły lampy. Kobieta stała przy drzwiach, uśmiechając się mniej więcej w jego kierunku. Jej oczy, skryte za opuszczonymi powiekami, drgały mimowolnie.

Dostrzegł opartą w kącie białą laskę. Oderwał dłoń od twarzy i uśmiechnął się.

– Czy mogę poczęstować się śliwką? – zapytał. Leżały na blacie, przy którym wcześniej siedziała.

– Oczywiście, są naprawdę dobre.

Reba McClane miała około trzydziestki i ładną twarz dziewczyny rodem z prerii, ukształtowaną przez zgrabne kości i rozsądek. Na grzbiecie nosa widniała niewielka blizna w kształcie gwiazdy. Włosy, o barwie pszenicznej słomy i czerwonego złota, obcięte miała na pazia, wobec czego jej fryzura wyglądała cokolwiek niemodnie. Twarz i ręce pstrzyły sympatyczne i pogodne piegi. Na tle kafelków i nierdzewnej stali Reba McClane była kolorowa jak jesień.

Mógł patrzeć na nią do woli. Jego spojrzenie wędrowało po jej postaci równie swobodnie, jak lekki podmuch powietrza. Nie miała bowiem sposobu, aby je odparować.

Rozmawiając z kobietami, Dolarhyde często odczuwał na skórze coś w rodzaju ciepłych, mrowiących plam. Przesuwały się po nim ku miejscu, na które, jak mu się zdawało, kobieta akurat patrzyła. I nawet kiedy odwracała wzrok, podejrzewał, iż nadal śledzi jego odbicie. Zawsze był świadom istnienia powierzchni mogących odbijać obrazy, znał kąty odbicia jak rekin uwięziony w basenie zna zarys jego brzegów.

Lecz jego skóra była teraz chłodna. Jej zaś piegowata, głównie na gardle i na wewnętrznej stronie przegubów dłoni.

– Pokażę panu pomieszczenie, gdzie on chce ją ustawić – powiedziała Reba McClane. – Możemy zmierzyć, co trzeba.

Zmierzyli.

– Mam do pani wielką prośbę – rzekł wreszcie Dolarhyde.

– Słucham.

– Potrzebny mi jest film podczerwony, na zakres tysiąca nanometrów.

– Będzie go pan musiał trzymać w lodówce, i przed zrobieniem zdjęć, i potem.

– Wiem.

– Czy mógłby mi pan określić mniej więcej warunki, to może…

– Chodzi o filmowanie z odległości dwóch i pół metra, z dwoma filtrami Wrattena. – Zabrzmiało to trochę jak opis inwigilacji. – W ogrodzie zoologicznym – dodał jeszcze. – w „Świecie Ciemności". Chciałbym sfilmować życie zwierząt prowadzących nocny tryb życia.

– Pewnie są wyjątkowo płochliwe, skoro nie może pan użyć normalnie dostępnego filmu podczerwonego.

– Uhm.

– Jestem pewna, że da się to załatwić. Ale jest jedna sprawa. Wie pan, że większość naszego personelu pracuje nad zamówieniem dla Departamentu Obrony. Cokolwiek stąd wychodzi, musi być zarejestrowane.

– W porządku, podpiszę.

– Na kiedy pan potrzebuje ten film?

– Do dwudziestego. Nie później.

– Chyba nie muszę panu mówić, że im wrażliwszy film, tym trudniej się nim posługiwać. Trzeba mieć chłodziarki, suchy lód i tak dalej. Jeśli to pana interesuje, to o czwartej wyświetlają tu zwykle próbki. Może pan sobie wybrać najodpowiedniejszą emulsję.

– Przyjdę.

Po wyjściu Dolarhyde'a Reba McClane przeliczyła śliwki. Wziął tylko jedną.

Dziwny człowiek, ten Dolarhyde. Kiedy włączyła światło, w jego głosie nie zabrzmiał niezręczny ton zaskoczenia, współczucia czy troski. Może już wcześniej wiedział, że jest niewidoma? Albo, daj Boże, miał to po prostu gdzieś?

To by było wreszcie coś nowego.

30

W Chicago odbywał się właśnie pogrzeb Freddyego Loundsa. „The National Tattler" opłacił niezwykle uroczyste nabożeństwo i tak wpłynął na przyspieszenie wszelkich formalności, że pogrzeb mógł odbyć się w czwartek, nazajutrz po śmierci. Dzięki temu w czwartkowym wieczornym wydaniu „Tattlera" mogły ukazać się zdjęcia.

Nabożeństwo w kaplicy trwało bardzo długo, a przy grobie jeszcze dłużej. Radiowy kaznodzieja wygłosił nie kończącą się i aż do obrzydliwości przesłodzoną mowę pochwalną. Graham żeglował po tłustych i wzburzonych falach swego kaca i obserwował tłum.

Wynajęty chór starał się udowodnić, iż nie bierze pieniędzy za darmo. Szumiały elektryczne silniki kamer reporterów „Tattlera". Obecne były także dwie ekipy telewizyjne z kamerami na statywach i kilkoma ręcznymi. Fotografowie policyjni, udający akredytowanych dziennikarzy, filmowali tłum.

Graham rozpoznał paru tajniaków z chicagowskiego wydziału zabójstw. Jedynie ich twarze coś mu mówiły.

Przyszła także Wendy z „Wendy City", przyjaciółka Loundsa. Usiadła pod baldachimem, przy samej trumnie. Graham z trudem ją rozpoznał. Sczesała blond perukę do tyłu i upięła ją w kok, a ponadto wdziała czarny kostium.

Kiedy śpiewano ostatni hymn, wstała niepewnie, zrobiła krok w przód, uklękła i oparła głowę na trumnie. W świetle fleszy aparatów fotograficznych rozpostarła dłonie na wieńcach z chryzantem.

Ludzie wychodzili z cmentarza po gąbczastej trawie w absolutnej ciszy.

Graham szedł obok Wendy. Tłum nieproszonych gapiów przyglądał się im przez kraty wysokiego żelaznego ogrodzenia.

– Jak się czujesz? – zapytał Graham.

Zatrzymali się wśród nagrobków. Oczy miała suche, patrzyła na niego spokojnie.