Изменить стиль страницы

Nie domyślała się, jak wielkim wysiłkiem woli pozwolił się jej dotknąć.

Furgonetka sprawiała wrażenie dużej i wygodnej. Otoczona przez rezonanse i echa, tak różne od tych, jakie słyszała w innych samochodach, Reba McClane przytrzymywała się brzegów składanego fotela, dopóki Dolarhyde nie zapiął jej pasów bezpieczeństwa. Taśma biegnąca przez ramię przygniotła jej pierś. Przesunęła ją bardziej na środek.

W czasie jazdy rozmawiali niewiele. Zatrzymując się na czerwonych światłach mógł się jej przyglądać do woli.

Mieszkała w lewej części bliźniaka, przy spokojnej uliczce w pobliżu Uniwersytetu Jerzego Waszyngtona.

– Wejdź, przygotuję ci drinka.

Przez całe życie Dolarhyde nie odwiedził nawet tuzina prywatnych domów. A w ciągu ubiegłych dziesięciu lat był tylko w czterech: w swoim własnym, króciutko w domu Eileen, a później u Leedsów i Jacobich. Mieszkania obcych ludzi były dla niego czymś egzotycznym.

Poczuła kołysanie furgonetki, gdy wysiadał. Otworzyły się drzwiczki. Długi krok przy wysiadaniu. Zderzyła się z nim lekko. Przypominało to zderzenie z drzewem. Był znacznie cięższy, znacznie masywniejszy, niż można było sądzić po jego głosie. No i chód miał bardzo lekki. Kiedyś w Denver poznała bocznego obrońcę z Bronco, który przyjechał filmować apel „United Way" z niewidomymi dziećmi…

Przekroczywszy próg swego domu Reba McClane odstawiła w kąt laskę i nagle stała się kobietą wolną. Poruszała się teraz bez trudu. Włączyła jakąś muzykę, powiesiła płaszcz.

Dolarhyde na chwilę stracił pewność, czy aby na pewno jest niewidoma. Przebywanie w cudzym domu podniecało go.

– Napijesz się dżinu z tonikiem?

– Sam tonik wystarczy.

– A może wolałbyś soku?

– Tonik.

– Nie pijesz alkoholu, tak?

– Właśnie.

– Chodź do kuchni. – Otworzyła lodówkę. – A może – szybko zbadała dłońmi jej zawartość – wolisz kawałek ciasta? Z orzeszkami? Powiadam ci, bomba!

– Znakomicie.

Wyjęła ciasto z lodówki i położyła je obok na blacie. Opuściwszy dłonie, rozpostarła palce, aż obwód tortownicy wskazał jej, że trzyma ją w pozycji wskazówek zegara o godzinie trzeciej i dziewiątej. Wówczas złączyła kciuki czubkami i opuściła je na powierzchnię placka, by dokładnie zlokalizować środek. Zaznaczyła to miejsce wykałaczką.

Dolarhyde próbował podtrzymywać rozmowę, by nie poczuła na sobie jego wzroku.

– Od jak dawna pracujesz w Baederze? – W tych słowach nie było „s".

– Od trzech miesięcy. Nie wiedziałeś o tym?

– Mówią mi tylko to, co niezbędne.

Uśmiechnęła się szeroko.

– Pewnie musiałeś nadepnąć komuś na odcisk, kiedy projektowałeś te ciemnie. Wiesz, technicy cię za to kochają. Kanalizacja działa i jest mnóstwo kranów. Woda jest wszędzie, gdzie trzeba.

Wsparła środkowy palec lewej ręki na wykałaczce, a kciuk na brzegu blachy i odkroiła plaster ciasta, prowadząc nóż wskazującym palcem lewej ręki.

Obserwował ją, jak posługuje się błyszczącym nożem. To dziwne, przyglądać się kobiecie do woli, stojąc z nią twarzą w twarz. Jak często w towarzystwie można patrzeć na to, na co akurat się chce?

Przyrządziła sobie mocny dżin z tonikiem i przeszli do bawialni. Przesunęła dłoń ponad stojącą lampą i – nie poczuwszy ciepła – zapaliła ją.

Dolarhyde pochłonął swój placek w trzech szybkich kęsach i przysiadł sztywno na kanapie. Jego gładkie włosy lśniły w świetle lampy; potężne dłonie położył na kolanach. Reba odchyliła głowę na oparcie krzesła i wsparła stopy na brzeżku kanapy.

– Kiedy będą kręcili ten film w zoo?

– Może w przyszłym tygodniu. – Cieszył się, że zadzwonił do zoo i zaproponował im zrobienie filmu na tak czułej błonie. Dandridge może sobie sprawdzać.

– To wspaniałe zoo. Byłam tam z siostrą i siostrzenicą kiedy przyjechały mi pomóc w przeprowadzce. Wiesz, jest tam takie miejsce, w którym można się kontaktować ze zwierzętami. Przytuliłam się tam do lamy. W dotyku była bardzo miła, ale ten zapach… Człowieku! Dopóki nie zmieniłam bluzki, zdawało mi się, że ta lama wciąż za mną chodzi.

A więc tak wygląda prowadzenie rozmowy. Musiał coś powiedzieć albo wyjść.

– W jaki sposób trafiłaś do Baedera?

– Ogłaszali się w Instytucie Reikera w Denver, gdzie pracowałam. Któregoś dnia sprawdzałam tablicę ogłoszeń i przypadkiem natknęłam się na tę ofertę. To wyglądało tak, że Baeder musiał zrewidować swoją politykę zatrudnienia, żeby utrzymać ten kontrakt z Obroną. Na osiem wolnych miejsc udało im się wpakować siedem kobiet, trzech czarnych, trzech Latynosów, jednego Azjatę, jednego paralityka i jeszcze mnie. Rozumiesz, każdy z nas liczy się tam w dwóch kategoriach naraz.

– Okazałaś się dla Baedera doskonałym nabytkiem.

– Inni też. Baeder niczego nie daje za darmo.

– A przedtem?

Trochę się pocił. Rozmowa przychodziła mu z trudem. Podobało mu się jednak, że może patrzeć na dziewczynę. Miała ładne nogi. Goląc je, zacięła się w kostkę. Wzdłuż ramion czuł jakby ciężar jej dziwnie bezwładnych nóg.

– Jeszcze do niedawna szkoliłam ociemniałych w Instytucie Reikera w Denver, przez całe dziesięć lat po ukończeniu szkoły. To moja pierwsza praca na zewnątrz.

– Na zewnątrz czego?

– No, w szerokim świecie. W Instytucie czułam się jak odcięta na wyspie. Uczyliśmy naszych podopiecznych, jak żyć w świecie ludzi widzących, chociaż sami żyliśmy poza nim. Za dużo czasu przegadaliśmy we własnym gronie. Pomyślałam więc, że wyjadę i pokręcę się trochę po świecie. Właściwie to chciałam się zająć leczeniem dzieci z wadami mowy i słuchu. I chyba jeszcze kiedyś do tego wrócę. – Wysączyła kieliszek do dna. – Ej, mam tu jeszcze trochę tych małych pulpetów z krabów pani Paul. Są całkiem niezłe. Nie powinnam podawać najpierw deseru. Zjesz?

– Uhm.

– Gotujesz?

– Ehem.

Na jej czole pojawiła się drobniutka zmarszczka. Weszła do kuchni.

– A może kawy?

– Aha.

Rzuciła kilka banałów o cenach artykułów spożywczych, ale nie usłyszała odpowiedzi. Wróciła do bawialni i przysiadła na kanapie, wspierając łokcie na kolanach.

– Porozmawiajmy o jednej rzeczy, żebyśmy mieli to w końcu z głowy. Dobra?

Cisza.

– Nic nie powiedziałeś. Nic a nic, odkąd wspomniałam o leczeniu wad wymowy. – Jej głos brzmiał łagodnie, ale stanowczo. Nie było w nim ani śladu współczucia. – Świetnie cię rozumiem, bo mówisz bardzo dobrze, no a ja potrafię słuchać. Ludzie często nie zwracają uwagi na to, co się mówi. Przez cały czas dopytują: „Jak? Jak? że co?". Jeśli nie chcesz rozmawiać, to nie ma sprawy. Ale ja mam nadzieję, że sobie pogadamy. Przecież umiesz mówić, a mnie interesuje to, co masz do powiedzenia.

– Acha. No dobrze – mruknął cicho Dolarhyde. Rzecz jasna, to małe przemówienie było dla niej bardzo ważne. Czyżby zapraszała go do klubu dwóch kategorii, wraz z sobą i chińskim paralitykiem? Zastanawiał się, co może być tą jego drugą kategorią.

Jej następne pytanie zabrzmiało dla niego wprost niewiarygodnie.

– Czy mogę dotknąć twojej twarzy? Chcę wiedzieć, czy się uśmiechasz, czy może marszczysz czoło. – Uśmiechną się jakby z przymusem. – Chciałabym po prostu mieć jakąś wskazówkę, czy mówić dalej, czy najzwyczajniej powinnam się zamknąć.

Uniosła dłoń i czekała.

Jak by sobie radziła, gdybym jej odgryzł palce, pomyślał Dolarhyde. Mógłby to zrobić bez trudu nawet tymi zębami, które zakładał wychodząc na ulicę. Gdyby tak zaparł się stopami o podłogę i chwycił ją oburącz za przegub, z pewnością nie zdołałaby cofnąć ręki. Chrup, chrup, chrup chrup; kciuk może by jej zostawił. Do odmierzania ciasta.

Ujął jej nadgarstek kciukiem i palcem wskazującym i odwrócił jej kształtną, choć zniszczoną dłoń do światła. Widniało na niej sporo blizn, a także kilka świeżych skaleczeń i otarć. Gładka blizna na grzbiecie dłoni mogła być śladem po oparzeniu.

Zbyt blisko domu. Zbyt wcześnie, jak na jego przeistoczenie. I gdyby jej zabrakło, nie miałby na kogo patrzeć. Jeżeli poprosiła o coś tak niewiarygodnego, zapewne nie wiedziała nic o jego sprawach osobistych. Z pewnością unikała plotek.