Изменить стиль страницы

– Lepiej niż pan. Upił się pan, prawda?

– Prawda. Czy ktoś cię tu pilnuje?

– Dzielnica wysłała kilku ludzi. W klubie jest paru tajniaków. Interes kręci się, że aż miło. Przychodzi dużo więcej bzików niż zwykle.

– Przykro mi, że coś takiego ci się przydarzyło. Uważam, że tam, w szpitalu, byłaś po prostu wspaniała. Podziwiałem cię.

Skinęła głową.

– Freddy był równym gościem. Nie zasłużył na tak paskudną śmierć. Dzięki, że wprowadził mnie pan wtedy na sa…- Spojrzała gdzieś w dal, mrugając w zamyśleniu; jej makijaż sprawiał wrażenie, jak gdyby pomalowała oczy kamiennym pyłem. Wreszcie spojrzała mu prosto w oczy. – Przecież pan wie, że „Tattler" mi płaci. Domyślił się pan, prawda? Za wywiad i za rzucenie się na trumnę. Nie sądzę, żeby Freddy miał coś przeciwko temu.

– Byłby wściekły, gdybyś przepuściła taką okazję.

– Tak właśnie sobie pomyślałam. To idioci, ale płacą jak trzeba. Ale chodzi o to, że próbowali mnie namówić, żebym opowiedziała, jak to z całym rozmysłem pchnął pan Freddy'ego w łapy tego zboczeńca. Przez to, że tak go pan obejmował na tym zdjęciu. Nic takiego nie powiedziałam. Jeśli coś takiego wydrukują, to bujda na resorach.

Graham milczał. Wendy wpatrywała się w jego twarz.

– Pan go pewnie nie lubił… To zresztą nie ma już znaczenia. Ale gdyby pan przewidział, że coś takiego się zdarzy, na pewno zasadziłby się pan na Lalę, prawda?

– Tak, Wendy. Nakryłbym go, jak nic.

– A czy wy w ogóle cokolwiek macie? Słyszałam tylko plotki, ale nic konkretnego.

– Niewiele mamy. Trochę danych z laboratorium, nic więcej. To była czysta robota, a zresztą facet ma cholerne szczęście.

– A pan?

– Co?

– Czy pan ma szczęście?

– Czasami.

– Freddy nigdy jakoś nie miał szczęścia. Powiedział mi, że teraz nareszcie się obłowi. Wszędzie wietrzył duze interesy.

– I pewnie by mu się udało.

– Ano, gdyby tak pan, no, tego, miał kiedyś ochotę na jednego, to u mnie zawsze znajdzie się butelczyna.

– Dzięki.

– Ale na ulicy niech pan trzyma szpan.

– Tak, jasne.

Dwóch policjantów utorowało Wendy drogę przez tłum ciekawskich i pomogło wydostać się za bramę. Jeden z gapiów miał na sobie koszulkę z wydrukowanym napisem: „Szczerbata Lala daje występ tylko jednej nocy". Zagwizdał na Wendy. Stojąca obok niego kobieta strzeliła go w twarz.

Jakiś rosły policjant wcisnął się obok Wendy do samochodu i odjechali. Drugi, w wozie z cywilną rejestracją, ruszył za nimi.

W upalne popołudnie Chicago cuchnęło niczym wypalony bengalski ogień.

Graham czuł się samotny i wiedział, dlaczego. Pogrzeby często wywołują w nas potrzebę seksu: jeden zero dla śmierci.

U jego stóp wiatr grzechotał suchymi badylami wieńców pogrzebowych. Z bólem przypomniał sobie liście palm szeleszczące na wietrze od morza. Pragnął wrócić do domu. lecz wiedział, że to niemożliwe, że tego nie zrobi, dopóki Smok nie zejdzie z tego świata.

31

Salka projekcyjna w Baeder Chemical była mała – pięć rzędów składanych krzesełek z przejściem pośrodku.

Dolarhyde się spóźnił. Stał z tyłu, z założonymi rękoma, patrząc, jak wyświetlają ujęcia szarych kart, potem różnokolorowych, a w końcu jakichś rozmaicie oświetlonych sześcianów sfilmowanych z użyciem rozmaitych emulsji.

Jego obecność podenerwowała Dandridge'a, młodego człowieka, który kierował pokazem. Dolarhyde miał bowiem autorytet. Był uznanym ekspertem od ciemni, pracował w macierzystej firmie i uchodził za perfekcjonistę.

Dandridge nie konsultował się z nim już od wielu miesięcy. Ta niegroźna rywalizacja między nimi rozpoczęła się w momencie, gdy Gateway wykupiło Baeder Chemical.

– Reba, podaj nam dane wywoływacza próbki numer… – osiem – powiedział Dandridge.

Reba McClane siedziała w ostatnim rzędzie z notatnikiem na kolanach. Przesuwając w półmroku palcem po kartach, głośno i wyraźnie podawała dane dotyczące wywoływania filmu. Określała chemikalia, temperaturę i czas oraz procedurę przechowywania przed i po sfilmowaniu.

Czułym filmem przystosowanym do promieni podczerwonych należy zajmować się w absolutnej ciemności. Reba wykonywała zatem wszystkie prace w ciemni, dzięki zastosowaniu kodu dotykowego utrzymując w porządku rozliczne próbki i prowadząc po ciemku całą kartotekę. Łatwo więc było ocenić jej przydatność dla Baedera.

Pokaz dobiegł końca.

Reba McClane nie wstała, mimo że pozostali wychodzili. Dolarhyde przezornie przywitał się z nią z daleka, zanim inni wyszli. Nie chciał, żeby poczuła się obserwowana.

– Myślałam, że pan nie zdążył – powiedziała.

– Miałem włączoną maszynę. Dlatego się spóźniłem. Zabłysły światła. Stojąc nad nią spostrzegł czystą skórę jej głowy, prześwitującą wzdłuż przedziałka we włosach.

– Czy udało się panu zobaczyć próbkę tysiąc C?

– Tak.

– Mówili, że dobrze się prezentuje. Znacznie łatwiej się nią posługiwać niż serią tysiąc dwieście. Myśli pan, że się nada?

– Z pewnością.

Miała przy sobie torebkę i lekki, nieprzemakalny płaszcz. Cofnął się, kiedy weszła w przejście, by odszukać laskę. Najwyraźniej nie oczekiwała pomocy, więc sam się nie narzucał.

Dandridge wsunął głowę przez drzwi.

– Reba, kochanie, Marcia musi już pędzić. Poradzisz sobie jakoś?

Rumieniec zabarwił jej policzki.

– Poradzę sobie doskonale. Dziękuję ci, Danny.

– Podrzuciłbym cię, kochanie, ale jestem już spóźniony. Panie Dolarhyde, a może pan by tak…

– Danny… sama trafię do domu! – Pohamowała gniew. Nie znała subtelności grania wyrazem twarzy, dlatego jej mina pozostała niewzruszona. Nie mogła jednak powstrzymać oblewających ją rumieńców.

Śledząc wszystko swymi żółtawymi, zimnymi oczyma, Dolarhyde doskonale rozumiał jej gniew; wiedział, że nieszczere współczucie Dandridge'a odbierała niczym znienacka wymierzony policzek.

– Zabiorę panią – oświadczył, cokolwiek za późno.

– Nie. Ale dziękuję. – Miała nadzieję, że zaproponuje jej to znacznie wcześniej, a wtedy wyraziłaby zgodę. Nie chciała, żeby ktokolwiek czynił to pod przymusem. Do diabła z Dandridge'em, do diabła z jego niezgulstwem, pojedzie w końcu tym cholernym autobusem. Ma przecież bilet, zna drogę i może sobie, psiakrew, jechać, gdzie jej się żywnie podoba.

Guzdrała się w damskiej toalecie tak długo, dopóki wszyscy nie wyszli z budynku. Wypuścił ją portier.

Szła wzdłuż krawężnika wysepki parkingu, z płaszczem przeciwdeszczowym narzuconym na ramiona. Kierowała się w stronę przystanku, stukając laską w brzeg chodnika i wyczuwając kałuże, ilekroć koniec laski przecinał ich powierzchnię.

Dolarhyde obserwował ją z furgonetki. Jego uczucia zaniepokoiły go; za dnia stawały się niebezpieczne.

W zachodzącym słońcu przednie szyby aut, kałuże i rozpięte wysoko druty rozszczepiały światło niczym ostrza nożyczek.

Jej biała laska dodała mu otuchy. Zmiatała odblask nożyczek, zmiatała same nożyczki. Świadomość nieszkodliwości dziewczyny uspokoiła go. Zapuścił silnik.

Reba McClane usłyszała za sobą warkot furgonetki. Wóz był już tuż obok.

– Dziękuję, że mnie zaprosiłaś.

Skinęła głową, uśmiechnęła się i dalej postukiwała laską.

– Jedź ze mną.

– Dziękuję, ale zawsze jeżdżę autobusem.

– Dandridge to głupiec. Jedź ze mną… – jak to się w takich sytuacjach mówi? – dla mojej przyjemności.

Przystanęła. Usłyszała, że on wysiada z furgonetki.

W podobnych sytuacjach ludzie zazwyczaj chwytali ją za przedramię, nie znajdując innego rozwiązania. Niewidomi nie lubią, gdy zakłóca im się równowagę, gdy ściska się ich za mięsień trójgłowy. Jest to dla nich równie nieprzyjemne, jak stanie na chybotliwej wadze. Jak wszyscy, nie lubią być popędzani.

Ale nie dotknął jej. Toteż stwierdziła po chwili:

– To może lepiej ja wezmę ciebie pod rękę.

Poznała już dotykiem wiele różnych ramion, ale jego ramię zdziwiło ją niepomiernie. Było twarde niczym dębowa poręcz.