Изменить стиль страницы

– Musisz mi uwierzyć na słowo, że właśnie się uśmiecham – powiedział. Tym razem z „s" poszło mu całkiem łatwo. Bo naprawdę w pewnym sensie uśmiechał się teraz, odsłaniając swe ładne zęby, których używał wychodząc z domu.

Przesunął jej nadgarstek nad kolana i puścił. Dłoń dziewczyny opadła jej na udo i zwarła się nieco; palce sunęły po tkaninie niczym jakieś przedziwne, odwrócone narządy wzroku.

– Coś mi się zdaje, że kawa już gotowa – stwierdziła.

– Pójdę już. – Musiał iść. Do domu, by tam znaleźć ulgę.

Skinęła głową.

– Jeżeli cię obraziłam, to wiedz, że nie miałam takiego zamiaru.

– Wiem.

Pozostała na kanapie, nasłuchując, czy zamek w drzwiach zatrzaśnie się po jego wyjściu.

Przyrządziła sobie jeszcze jeden dżin z tonikiem. Nastawiła płytę Segovii i skuliła się na kanapie. Dolarhyde pozostawił w poduszce ciepłe zagłębienie. Ślady jego obecności wciąż jeszcze wisiały w powietrzu. Zapach pasty do butów, nowego skórzanego paska, dobrej wody po goleniu.

Jakiż to niebywale skryty człowiek. W pracy słyszała na jego temat ledwie kilka uwag. Dandridge rzucił kiedyś do jednego ze swych pochlebców: „ten skurwysyn Dolarhyde”.

Skrytość była dla Reby niezwykle ważna. W dzieciństwie, kiedy uczyła się radzić sobie po utracie wzroku, była zupełnie pozbawiona poczucia intymności.

Teraz wśród ludzi nigdy nie była pewna, czy nie jest obserwowana. Dlatego też poczucie prywatności Francisa Dolarhydea bardzo do niej przemawiało. Nie miała dla niego ani krzty współczucia i właśnie to było dobre.

Dżin także był dobry.

Nagle Segovia zabrzmiał jakoś dziwnie. Nastawiła więc płytę ze śpiewem wielorybów.

Trzy trudne miesiące spędzone w zupełnie nowym mieście. Trzeba będzie stawić czoło zimie, nauczyć się szukania krawężników pod śniegiem. Reba McClane, długonoga i dzielna, potępiała litowanie się nad samym sobą. Odrzucała tego typu litość. Była świadoma ogromu gniewu, jakże typowego dla kalek, który krył się w jej duszy, i choć nie potrafiła się go pozbyć, to przekształciła go w pozytywną siłę napędową dążenia do niezależności, utwierdzając się w przekonaniu, że z każdego dnia musi wyciskać, ile się tylko da.

Na swój sposób była twarda. Wiedziała, że wiara w jakąkolwiek naturalną sprawiedliwość jest tylko lampką zapaloną w nocy dla bojących się mroku dzieci. I że cokolwiek by robiła, skończy tak samo, jak inni: leżąc płasko na wznak, z rurką podłączoną do nosa, i zastanawiając się: „czy to już koniec?" Wiedziała, że już nigdy nie ujrzy światła, ale może mieć inne rzeczy. Takie, które przynoszą radość. Czerpała więc satysfakcję z niesienia pomocy swoim uczniom, tym silniejszą, że zdawała sobie sprawę, iż nie czeka jej za to ani kara, ani nagroda.

Nawiązując przyjaźnie wystrzegała się ludzi, którzy podsycają przeróżne formy zależności, by czerpać z nich swą siłę. Kilkakrotnie zaangażowała się w związki z takimi osobnikami; niewidomi zwykle ich przyciągają, nie wyczuwając w nich wrogów.

Zaangażowała się. Reba wiedziała, że pociąga mężczyzn fizycznie. Bóg świadkiem, że wielu ujmując ją pod rękę próbowało ją zarazem obmacywać.

Bardzo lubiła seks, lecz już wiele lat temu poznała zasadniczą prawdę o mężczyznach: większość z nich przeraża perspektywa wzięcia sobie na barki dodatkowego ciężaru A w jej przypadku obawa ta rosła szczególnie.

Nie chciała, żeby mężczyzna wślizgiwał się chyłkiem do jej łóżka, a potem wymykał się niczym lis, który zakradł się do kurnika.

Ralph Mandy przychodził czasem i brał ją na obiad. Skomlał tchórzliwie, że życie przeraża go tak bardzo, iż czuje się niezdolny do miłości. Ostrożny Ralph powtarzał to nazbyt często i tym właśnie ją zraził. Był nawet zabawny, ale nie chciała go mieć na własność.

Nie chciała widywać się z Ralphem. Nie miała ochoty na rozmowy, na wyłapywanie zawieszania zdań przy stolikach dookoła, ilekroć ktoś obcy przyglądał się, jak ona je.

Jakże by było miło, gdyby zapragnął jej ktoś, kto miałby odwagę po prostu odejść albo zostać i kto ceniłby ją dokładnie za to samo. Ktoś, kto by się o nią nie martwił.

Francis Dolarhyde – nieśmiały, zbudowany jak piłkarz, nie chrzaniący głupot.

Dotychczas nie widziała ani nie dotykała zajęczej wargi, toteż nie miała żadnych wzrokowych skojarzeń z wydobywającymi się spod niej dźwiękami. Zastanawiała się, czy Dolarhyde przypadkiem nie uważa, że ona rozumie go bez trudu, ponieważ „niewidomi słyszą o wiele lepiej niż my"-Był to powszechnie uznany mit. Kto wie, może zdołałaby mu wyjaśnić, że to nieprawda, że niewidomi co najwyżej zwracają tylko większą uwagę na wszystko, co słyszą.

Na temat ociemniałych kursuje mnóstwo błędnych pojęć.

Zastanawiała się, czy Dolarhyde podziela obiegowy pogląd, że niewidomi są ludźmi „czystszego serca" niż większość ich bliźnich, jakoby dlatego, że kalectwo uświęca ich na swój sposób. Uśmiechnęła się pod nosem. To również nie było prawdą.

32

Chicagowska policja pracowała pod ciągłym obstrzałem środków masowego przekazu i codziennego „odliczania" w wieczornych wiadomościach dni, jakie pozostały do następnej pełni księżyca. Zostało ich jedenaście.

Wszystkie miejscowe rodziny były przerażone.

Jednocześnie rosła frekwencja na filmach grozy, nawet tych, które powinny zejść z ekranów najgorszych kin w ciągu tygodnia. Fascynacja i groza. Przedsiębiorca, który zasypał rynek trafiając w upodobania zwolenników punkowej muzyki rockowej i wyprodukował koszulki ze Szczerbatą Lalą, wystąpił z następną serią, tym razem opatrzoną napisem: „Czerwony Smok daje występ tylko jednej nocy". Ta druga seria sprzedawała się równie dobrze.

Jack Crawford musiał po pogrzebie stawić się na konferencji prasowej z udziałem wyższych funkcjonariuszy policji. Żądała tego „góra", chcąc, by obecność władz federalnych możliwie jak najbardziej rzucała się w oczy. Nie rzucała się jednak w uszy, ponieważ nie odezwał się tam ani słowem.

Śledztwo prowadzone przez całe zastępy ludzi, którzy nie mają dostatecznych danych, zaczyna w końcu kręcić się w kółko, dreptać w tym samym miejscu aż do zupełnego udeptania podłoża. Przybiera kolisty kształt szczytu trąby powietrznej lub zera.

Gdziekolwiek Graham się ruszył, wszędzie napotykał detektywów, kamery, pędzący dokądś tłum umundurowanych ludzi. Słyszał ustawiczny jazgot nadajników radiowych. A on potrzebował spokoju.

Crawford, wzburzony udziałem w konferencji prasowej odszukał Grahama dopiero o zmierzchu. Zastał go w zaciszu rzadko używanego pokoju dla przysięgłych, nad biurem prokuratury.

Jasne lampy zwisały nisko nad pokrytym zielonym suknem stołem, gdzie Graham porozkładał papiery i fotografie Zdjął marynarkę, rozluźnił krawat, po czym rozwalił się wygodnie w fotelu, zapatrzony w dwa zdjęcia. Przed nim stała oprawna w ramki fotografia Leedsów, obok niej zaś do wspartego o karafkę notesu, przypięte było zdjęcie Jacobich.

Zdjęcia Grahama przypominały Crawfordowi przenośny ołtarzyk torreadora, który można bez trudu ustawić w każdym pokoju hotelowym. Nie było tu jednak żadnej fotografii Loundsa. Doszedł do wniosku, że Graham wcale nie myśli o sprawie dziennikarza. A więc nie musi się martwić o Grahama.

– Wygląda tu jak w melinie bukmachera – odezwał się Crawford.

– Zagadałeś ich na śmierć? – Graham był blady, ale trzeźwy. Trzymał w ręku litr soku pomarańczowego

– O Jezu! – Crawford osunął się na krzesło. – Spróbowałbyś tam myśleć. To równie wygodne, jak sikanie w pociągu.

– Było coś ciekawego?

– Szef policji pocił się nad pytaniami, które mu zadawali, a poza tym drapał się w jaja przed kamerami telewizji. To była jedyna godna uwagi rzecz, jaką tam widziałem. Jeśli nie wierzysz, to obejrzyj wiadomości o szóstej i jedenastej.

– Chcesz trochę soku?

– Wolałbym połknąć drut kolczasty.

– Dobra. Zostanie więcej dla mnie. – Twarz Grahama była ściągnięta. Jego oczy za bardzo błyszczały. – A co z benzyną?