Изменить стиль страницы

– Niech się pani nie waży. Pani już nie jest sobą, ale niech się pani nawet nie waży tknąć mnie palcem.

Miotając obelgi, babka gołymi rękami przewróciła gorący garnek z zupą, która rozlała się, ściekając z sykiem po kuchennej płycie. Poszła do swojego pokoju i trzasnęła drzwiami. Francis słyszał, jak przeklina i ciska wszystkim, co ma pod ręką, o ściany. Nie wyszła przez cały wieczór.

Królowa Matka starła resztki zupy i nakarmiła starców. Zebrała swój nieliczny dobytek do koszyka, włożyła stary sweter i zrobioną na drutach czapkę. Szukała Francisa, ale nie mogła go znaleźć.

Siedziała już na wozie, gdy zobaczyła go przycupniętego w kącie werandy. Patrzył, jak ciężko zsiada z kozła i człapie ku niemu.

– Odchodzę, Oposku. Już tu nie wrócę. Sironia ze sklepu spożywczego zadzwoni do twojej mamy. A gdybyś mnie potrzebował, zanim mama przyjedzie po ciebie, to wiesz, gdzie mieszkam.

Cofnął się, czując dotyk jej dłoni na policzku.

Pan Bailey cmoknął na muły. Francis patrzył w ślad za oddalającą się lampą wozu. Już od dawna obserwował ją z uczuciem smutku i pustki, bo zrozumiał, że Królowa Matka go zdradziła. Ale teraz już się nie przejmował. Cieszył się nawet. Słabe światło lampy naftowej znikające w oddali jest niczym w porównaniu z blaskiem księżyca.

Zastanawiał się, co czuje się, zabijając muła.

Marian Dolarhyde Vogt nie zareagowała na telefon Królowej Matki Bailey.

Zjawiła się dopiero dwa tygodnie później, wezwana przez szeryfa z St Charles. Przyjechała po południu, za kierownicą przedwojennego packarda. Nosiła rękawiczki i kapelusz.

Zastępca szeryfa czekał na nią u wylotu alejki. Nachylił się do okna samochodu.

– Pani Vogt, pani matka dzwoniła dziś koło południa do naszego biura. Twierdziła, że jej służba kradnie. Kiedy tu przyjechałem, wybaczy pani, ale mówiła coś od rzeczy.

Szeryf doszedł do wniosku, że przede wszystkim powinien skontaktować się z panią. Rozumie pani, co mam na myśli.

W końcu pan Vogt jest osobą publiczną i w ogóle…

Marian zrozumiała. Jej mąż był teraz inspektorem robót publicznych w St Louis i nie cieszył się specjalnymi względami partii.

– O ile wiem, nikt więcej tu nie zaglądał – stwierdził zastępca szeryfa.

Marian zastała matkę we śnie. Dwoje staruszków siedziało przy stole, czekając z uporem na lunch. Jakaś kobieta snuła się po podwórku w samych majtkach.

Marian zatelefonowała do męża.

– Jak często sprawdzają takie miejsca… widocznie niczego nie spostrzegli… Nie mam pojęcia, czy jacyś krewni składali skargi, moim zdaniem ci ludzie nie mają żadnych krewnych… Nie. Ty trzymaj się od tego z daleka. Potrzebuję paru czarnych. Załatw mi kilka czarnych… i doktora Watersa. Sama się tym zajmę.

Doktor z ubraną na biało pielęgniarką przybył w ciągu czterdziestu pięciu minut, a chwilę później kryta ciężarówka przywiozła pokojówkę Marian i jej pięć innych służących.

Kiedy Francis wrócił ze szkoły, Marian, doktor i pielęgniarka znajdowali się w pokoju babki. Francis słyszał jej przekleństwa. Gdy wytoczyli ją z domu na jednym z wózków inwalidzkich, miała szkliste oczy, a na ręku przylepiony kawałek waty. Bez sztucznej szczęki jej twarz zapadła się i zmieniła. Marian również miała świeżo obandażowaną rękę, po ugryzieniu.

Babkę odwieziono samochodem doktora. Siedziała pod opieką pielęgniarki na tylnym siedzeniu. Francis patrzył, jak odjeżdża. Chciał jej pomachać, ale zaraz opuścił rękę.

Ekipa sprzątaczek Marian wyszorowała i wywietrzyła dom, urządziła gigantyczne pranie i wykąpała staruszków. Marian pracowała wraz z nimi, nadzorując przyrządzanie zaimprowizowanego posiłku.

Odzywała się do Francisa tylko wtedy, gdy chciała się dowiedzieć, gdzie czego szukać.

Potem odesłała służbę i wezwała władze okręgowe. Wyjaśniła, że pani Dolarhyde doznała wylewu krwi do mózgu.

Było już ciemno, gdy ludzie z opieki społecznej przyjechali po pacjentów szkolnym autokarem. Francis sądził, że jego także zabiorą. Nie brano go jednak pod uwagę.

W domu pozostali tylko Marian i Francis. Ona siedziała przy stole w jadalni, z twarzą ukrytą w dłoniach. On wyszedł na zewnątrz i wdrapał się na dziką jabłoń.

W końcu Marian zawołała go. Spakowała walizeczkę z jego ubraniami.

– Musisz pojechać ze mną – powiedziała w drodze do samochodu. – Wsiadaj. Tylko nie kładź nóg na siedzeniu.

Odjechali packardem, zostawiając na podwórku tylko pusty fotel na kółkach.

Obyło się bez skandalu. Władze stwierdziły, że wypadek pani Dolarhyde to prawdziwe nieszczęście, że prowadziła wszystko wspaniale. Honor Vogtów nie ucierpiał.

Babkę osadzono w prywatnym sanatorium dla nerwowo chorych. Dopiero po czternastu latach Francis miał znowu pojawić się w jej domu.

– Francis, to twoje przyrodnie siostry i brat – oświadczyła matka. Znajdowali się w bibliotece Vogtów.

Ned Vogt miał dwanaście lat, Victoria trzynaście, a Margaret dziewięć. Ned i Victoria spojrzeli po sobie. Margaret wbiła wzrok w podłogę.

Francisa umieszczono w pokoju u szczytu schodów dla służby. Od czasu katastrofalnych wyborów w roku 1944 Vogtowie nie zatrudniali już pokojówki na piętrze.

Zapisano go do szkoły podstawowej imienia Pottera Gerarda, kilka kroków od domu i z dala od prywatnej szkoły episkopalnej do której uczęszczały pozostałe dzieci.

Przez pierwsze kilka dni dzieci Vogtów ignorowały go w miarę możliwości, lecz już pod koniec pierwszego tygodnia Ned i Victoria weszli po schodach dla służby w odwiedziny.

Francis słyszał ich szepty kilka minut wcześniej, nim jeszcze poruszyła się klamka u drzwi. Kiedy stwierdzili, że są zamknięte na zasuwkę, nawet nie próbowali pukać.

– Otwórz – polecił Ned.

Francis otworzył. Bez słowa zaczęli przeglądać jego ubrania w szafie. Ned Vogt wysunął szufladę w małej toaletce i dwoma palcami zaczął wyciągać schowane tam przedmioty: urodzinowe chusteczki z wyszytym monogramem „FD", kapodaster do gitary, kolorowego żuka w butelce po pastylkach, egzemplarz Baseball Joe in the World Series, który kiedyś zamókł, i kartkę z życzeniami podpisaną „Sarah Hughes, koleżanka z klasy".

– A to co? – zapytał Ned.

– „Kapo".

– Do czego to?

– Do gitary.

– Masz gitarę?

– Nie.

– Więc po co ci to? – spytała Victoria.

– Mój ojciec tego używał.

– Nic nie rozumiem. Co ty powiedziałeś? Każ mu to powtórzyć, Ned.

– Powiedział, że to należało kiedyś do jego ojca. – Ned wytarł nos w jedną z chusteczek i wrzucił ją z powrotem do szuflady.

– Przyszli dziś po kucyki – powiedziała Victoria.

Usiadła na wąskim łóżku. Ned usadowił się koło niej, oparty plecami o ścianę i z nogami na kołdrze.

– Nie ma już kucyków – stwierdził Ned. – I nie ma już letniego domu nad jeziorem. A wiesz dlaczego? No mów, ty mały skurwysynu.

– Ojciec jest ciężko chory i nie zarabia już tyle forsy powiedziała Victoria. – Czasami wcale nie chodzi do biura.

– A wiesz, dlaczego choruje, skurwysynu? – zapytał Ned. – Mów tak, żebym cię mógł zrozumieć.

– Babka mówiła, że z niego kawał pijaka. No co, zrozumiałeś?

– Choruje na sam widok twojej wrednej gęby – oświadczył Ned.

– To dlatego ludzie na niego nie głosowali – dorzuciła Victoria.

– Wynoście się – warknął Francis. Kiedy odwrócił się, żeby otworzyć drzwi, Ned kopnął go w plecy. Francis próbował oburącz złapać się za nerki, co ocaliło mu palce, kiedy Ned kopnął go w żołądek.

– Och, Ned – jęknęła Victoria. – Och, Ned.

Ned schwycił Francisa za uszy i przysunął go do lustra nad toaletką.

– Dlatego właśnie choruje! – Wyrżnął jego twarzą w lustro.

– To dlatego choruje! – Trzask. – Właśnie dlatego! – Trzask. Lustro umazane było krwią i śluzem. Ned w końcu przestał i Francis opadł na podłogę. Victoria spojrzała na niego szeroko otwartymi oczyma, przygryzając dolną wargę. Zostawili go. Twarz miał mokrą od krwi i śliny. Oczy łzawiły mu z bólu, ale nie płakał.