Изменить стиль страницы

Potem chwyciła go za ramię i zawlokła do łazienki. Lampa była nad lustrem, więc żeby jej dosięgnąć, musiała stanąć na palcach. Podała mu mokrą i zimną ścierkę.

– Ściągnij koszulę i wytrzyj się dokładnie.

Woń przylepca i szczęk błyszczących krawieckich nożyc. Odcięła skrawek plastra, stawiając resztę na klapie sedesu, i zalepiła mu ranę nad okiem.

– A teraz… – Wsunęła nożyczki pod jego wydatny brzuch; poczuł chłodny dotyk stali. – Patrz – powiedziała.

Ujęła go za potylicę i pochyliła mu głowę tak, by ujrzał swe małe prącie leżące w poprzek dolnego ostrza rozwartych nożyc. Zwarła nożyczki, aż poczuł lekki, szczypiący ucisk.

– Chcesz, żebym ci go ucięła?

Próbował spojrzeć w górę, w jej twarz, lecz ona mocno trzymała go za głowę. Zaszlochał, a ślina ściekła mu na brzuch.

– Chcesz?

– Nie, aciu! Nie, aciu!

– Daję ci słowo honoru, że jeśli jeszcze raz napaskudzisz w łóżko, to ci go odetnę. Rozumiesz?

– Ach, aciu!

– Potrafisz przecież odnaleźć po ciemku ustęp i usiąść na nim jak grzeczny chłopiec. Nie musisz nawet stać. A teraz marsz do łóżka.

O drugiej nad ranem zerwał się wiatr, przynosząc ciepłe podmuchy z południowego wschodu, klekocząc gałęziami uschłych jabłonek i szeleszcząc listowiem żywych. Wiatr siekł bryzgami ciepłej ulewy o boczną ścianę domu, za którą śpi Francis Dolarhyde, czterdziestodwuletni mężczyzna.

Leży na boku, ssie kciuk, z wilgotnymi włosami przyklejonymi do czoła i karku.

Właśnie się budzi. Słucha w ciemności swojego oddechu i cichutkich odgłosów mrugających powiek. Jego palce zalatują jeszcze trochę benzyną. Czuje, że ma pełny pęcherz.

Po omacku szuka na nocnym stoliku szklanki ze sztuczną szczęką.

Dolarhyde zawsze wkłada sztuczną szczękę, zanim wstanie. Idzie do łazienki. Nie zapala światła. Po ciemku odnajduje sedes i siada na nim, niczym grzeczny chłopiec.

27

Zmiana, jaka zaszła w usposobieniu babki, ujawniła się po raz pierwszy zimą 1947 roku, kiedy Francis miał dziewięć lat.

Przestała jadać z Francisem u siebie w pokoju. Przenieśli się do wspólnego stołu w jadalni, gdzie uczestniczyła w posiłkach swych pensjonariuszy.

Już we wczesnej młodości nauczono ją, jak powinna się zachowywać czarująca pani domu, dlatego też odszukała i wyczyściła swój srebrny dzwoneczek i stawiała go od tej pory obok talerza.

Pilnowanie, by obiad toczył się zgodnie z planem, kierowanie służbą, podtrzymywanie rozmowy, odbijanie łatwych piłek towarzyskiej konwersacji i kierowanie ich ku mocnym punktom nieśmiałych biesiadników, ukazywanie lepszych stron jednych gości w blasku uwagi innych – to sztuka co się zowie, dziś już niestety zanikająca.

Babka była w tym niegdyś bardzo sprawna. Dlatego jej starania przy stole początkowo uprzyjemniały posiłki tym nielicznym pensjonariuszom, którzy byli w stanie śledzić logiczny tok rozmowy.

Francis zasiadał na miejscu gospodarza, po drugiej stronie alei trzęsących się głów, i słuchał, jak babka naciąga na wspomnienia tych, którzy jeszcze cokolwiek pamiętali. Żywo interesowała się podróżą poślubną pani Floder do Kansas City, kilkakrotnie przechodziła żółtą febrę z panem Eatonem i z uwagą słuchała przypadkowych i niezrozumiałych pomruków reszty biesiadników.

– Czyż to nie fascynujące, Francis? – pytała i dzwoniła, by wniesiono kolejne danie. Posiłki składały się wprawdzie z różnych papek mięsno-jarzynowych, niemniej dzieliła to wszystko na dania, przysparzając kłopotów pomocy kuchennej.

Przy stole nigdy nie wspomniano o żadnych nieszczęściach. Dzwonek i gest wykonany w pół zdania rozwiązywał problem tych, którzy coś właśnie rozlali, zasnęli lub też zapomnieli, po co właściwie znajdują się przy stole. Babka zawsze utrzymywała tak duży personel, jaki tylko mogła opłacić.

Kiedy pogorszył się jej ogólny stan zdrowia, straciła na wadze i dzięki temu znów mogła nosić suknie od dawna spoczywające w kufrach. Jej rysy twarzy i fryzura przywodziły na myśl podobiznę George'a Washingtona na banknotach jednodolarowych.

Na wiosnę jej maniery nieco podupadły. Rządziła przy stole w sposób despotyczny i nie pozwalała sobie przerywać, ilekroć opowiadała o swym dzieciństwie w St Charles, wyjawiając przy tym nawet bardzo osobiste szczegóły gwoli zbudowania Francisa i pozostałych.

Istotnie, babka przez jeden sezon, w roku 1907, była miejscową królową piękności, dlatego zapraszano ją na co lepsze bale po drugiej stronie rzeki, w St Louis.

Była to „lekcja poglądowa" dla wszystkich, jak oświadczyła. Spojrzała znacząco na Francisa, który krzyżował nogi pod stołem.

– Wchodziłam w świat w okresie, gdy medycyna niewiele jeszcze mogła zdziałać dla poprawy drobnych niedociągnięć natury – powiedziała. – Miałam przepiękną cerę i wspaniałe włosy, toteż w pełni ten fakt wykorzystywałam. Siłą osobowości i pogodnym usposobieniem nadrabiałam ten mankament, jaki stanowiły moje zęby, a czyniłam to z takim powodzeniem, że stały się one w końcu moją „oznaką piękności". Sądzę, że można by je nawet nazwać „znakiem firmowym mojego uroku". Nie zamieniłabym ich na żadne inne, przenigdy.

Nader drobiazgowo wyjaśniła, że nie dowierzała lekarzom. Kiedy stało się jasne, że kłopoty z dziąsłami będą ja kosztowały utratę zębów, wyszukała jednego z najbardziej renomowanych dentystów na Środkowym Zachodzie, doktora Felixa Bertla, Szwajcara. „Szwajcarskie zęby" doktora Bertla, powiadała, cieszyły się w pewnych sferach ogromną popularnością, toteż prowadził on rozległą praktykę.

Śpiewacy operowi, lękając się, iż nowe kształty umieszczone w ich ustach źle wpłyną na barwę ich głosu, aktorzy i inne osobistości życia publicznego ściągały aż z San Francisco, by zamówić sobie sztuczne szczęki.

Doktor Bertl potrafił dokładnie skopiować naturalne zęby pacjenta, a także eksperymentował z rozmaitymi składnikami, badając wpływ, jaki wywierały na brzmienie głosu.

Gdy doktor Bertl wykonał sztuczną szczękę dla babki Dolarhyde, zęby wyglądały dokładnie jak prawdziwe. Dzięki sile osobowości nic nie straciła ze swego niepowtarzalnego czaru, oświadczyła na koniec ze swym zjadliwym uśmieszkiem.

Jeżeli kryła się w tym nawet jakaś lekcja poglądowa, to Francis docenił ją znacznie później: nie ma co liczyć na operację, dopóki sam za nią nie zapłaci.

Francis potrafił wytrwać przy obiedzie tylko dlatego, że liczył na to, co nastąpi później.

Mąż Królowej Matki Bailey przyjeżdżał po nią co wieczór wozem zaprzężonym w muły, którym rozwoził drewno. Jeżeli babka była czymś zajęta na górze, Francis jechał z nimi alejką aż do głównej drogi.

Na tę wieczorną przejażdżkę czekał cały dzień: zasiadał na koźle wozu obok Królowej Matki; jej wysoki, chudy mąż zazwyczaj milczał i był niemal niewidzialny w mroku, żelazne obręcze kół chrzęściły o żwir, a wędzidła podzwaniały miarowo. Dwa gniade muły, niekiedy ubłocone, z krótko przystrzyżonymi i sterczącymi niczym szczotki grzywami, chłostały się ogonami po zadach. Woń potu i wygotowanego perkalu, pachnąca i ciepła uprząż. Czuło się także zapach drzewnego dymu, ilekroć pan Bailey oczyszczał nowe grunty, a jeśli brał ze sobą strzelbę do pracy, w wozie leżało później kilka królików albo wiewiórek, wyciągniętych tak, jakby jeszcze biegły.

W czasie przejażdżek nigdy nie rozmawiali; pan Bailey odzywał się tylko do mułów. Na wybojach chłopiec podskakiwał i wpadał na Baileyów. Gdy wysadzali go na końcu alejki, obiecywał im zawsze, że wróci do domu, i śledził oddalającą się lampę wozu. Słyszał, jak rozmawiają ze sobą. Czasami Królowa Matka rozśmieszała czymś męża i śmiała się wraz z nim. Przyjemnie było słuchać ich tam, w ciemności, i wiedzieć, że to nie z niego się śmieją. Później zmienił zdanie na ten temat…

Towarzyszką zabaw Francisa Dolarhyde'a była czasami córka dzierżawcy, który mieszkał o trzy pola dalej. Babka pozwalała jej przychodzić, bo bawiło ją ubieranie małej w stroje Marian z lat dzieciństwa.