Изменить стиль страницы

Pierwszego dnia jego płacz nie rozbrzmiewał jeszcze tak często, jak wrzask dziecka narkomanki, ale był równie przenikliwy.

Następnego dnia po południu kwilił już tylko żałośnie.

Kiedy o trzeciej przyszła druga zmiana, na jego łóżeczko padł szeroki cień. Prince Easter Mize, ważąca równe sto trzydzieści kilogramów sprzątaczka i pomocnica na oddziale położniczym, przystanęła i skrzyżowawszy ręce na piersi, przyglądała mu się uważnie. W ciągu dwudziestu sześciu lat pracy widziała około trzydziestu dziewięciu tysięcy niemowląt. To powinno przeżyć, jeżeli zacznie jeść.

Prince Easter nie otrzymała od Pana instrukcji, że ma pozwolić temu niemowlęciu umrzeć. Podejrzewała, że szpital też nie. Wyjęła więc z kieszeni gumowy korek przekłuty zakrzywioną szklaną rurką do picia i wepchnęła go do butelki z mlekiem. Uniosła niemowlę i podtrzymała mu główkę olbrzymią dłonią. Przysunęła je sobie do piersi, a gdy stwierdziła, że poczuł bicie jej serca, przechyliła dłoń i wepchnęła mu rurkę do gardła. Przełknął około trzydziestu mililitrów i zasnął.

– No proszę! – mruknęła. Położyła noworodka w łóżeczku i wróciła do swoich właściwych obowiązków, to znaczy do wynoszenia pieluch.

Czwartego dnia pielęgniarki przeniosły Marian Dolarhyde Trevane do separatki. Na umywalce w emaliowanym dzbanku stały tam jeszcze malwy pozostawione przez poprzednią pacjentkę.

Marian była przystojną dziewczyną i opuchlizna zaczęła już znikać jej z twarzy. Spojrzała na lekarza, który mówił coś do niej trzymając jej dłoń na ramieniu. Czuła silną woń mydła bijącą z jego ręki i rozmyślała o zmarszczkach w kącikach jego oczu, dopóki nie zdała sobie sprawy z tego, co mówi. I wówczas zamknęła oczy i nie otworzyła ich nawet wówczas, gdy przyniesiono dziecko.

W końcu spojrzała. Kiedy podniosła wrzask, zamknięto drzwi. A potem dano jej zastrzyk.

Opuściła szpital piątego dnia. Nie wiedziała, dokąd pójść. Nie mogła wrócić do domu, jej matka jasno postawiła sprawę.

Marian Dolarhyde Trevane mierzyła krokami odległość między słupami elektrycznymi. Co trzy słupy siadała na walizce, by odpocząć. Miała przynajmniej walizkę. W każdym mieście w pobliżu dworca autobusowego znajduje się zwykle lombard. Dowiedziała się tego podróżując z mężem.

Springfield w 1938 roku nie było centrum chirurgii plastycznej. W Springfield każdy paradował z taką twarzą, z jaką przyszedł na świat.

Chirurg w Szpitalu Miejskim zrobił dla Francisa Dolarhyde co mógł, najpierw cofając przednią część ust za pomocą elastycznej opaski, a następnie zamykając rozszczepienia w wardze techniką prostokątnej nakrywki, która obecnie uchodzi już za przestarzałą. Te kosmetyczne zabiegi nie przyniosły szczególnych rezultatów.

Chirurg zadał sobie trud przestudiowania literatury fachowej i podjął słuszną decyzję, że podniebienie niemowlęcia winno jeszcze poczekać, dopóki malec nie skończy pięciu lat. Wcześniejsza operacja zakłóciłaby rozrost twarzy.

Miejscowy dentysta zaofiarował się, że wykona protezę, która zatka podniebienie dziecka i pozwoli mu się odżywiać bez zalewania nosa.

Francis trafił na półtora roku do miejskiego sierocińca, a następnie do domu dziecka imienia Morgane Lee.

Domem dziecka kierował wielebny S. B. Lomax, zwany „Kumplem". Brat Kumpel zwołał wszystkich innych chłopców i dziewczęta i powiedział im, że wprawdzie Francis ma zajęczą wargę, ale żeby w żadnym wypadku nie nazywali go Zajęczą Wargą. Zaproponował też, żeby się za niego modlili.

Z biegiem lat po narodzinach Francisa jego matka nauczyła się troszczyć o siebie.

Najpierw znalazła pracę maszynistki w biurze szefa okręgu Partii Demokratycznej w St Louis. Dzięki jego pomocy uzyskała też unieważnienie małżeństwa z nieobecnym panem Trevane.

W trakcie postępowania sądowego nie wspomniano o dziecku.

Nie utrzymywała żadnych kontaktów z matką. („Nie po to cię wychowałam, żebyś się łajdaczyła, i to dla tego irlandzkiego gnojka" – brzmiały pożegnalne słowa pani Dolarhyde, gdy Marian z mężem opuszczała dom).

Były małżonek zadzwonił do niej do biura. Trzeźwy i pobożny, oświadczył, że odkrył właściwą drogę i chciał się dowiedzieć, czy on, Marian i dziecko, „którego nigdy nie miał szczęścia poznać", mogliby wspólnie rozpocząć nowe życie. Wyglądało na to, że jest bez grosza przy duszy.

Marian odparła, że dziecko urodziło się martwe, i odłożyła słuchawkę.

Zjawił się więc pijany, z walizką, w jej pensjonacie.

Kiedy go przegnała, stwierdził, że ich małżeństwo rozpadło się z jej winy i że to ona winna jest śmierci dziecka. Wyraził także wątpliwość, czy na pewno on był ojcem.

Rozwścieczona Marian opowiedziała wówczas Michaelowi Trevane, co takiego spłodził, i oświadczyła mu, że może z tym swoim potomstwem zrobić, co zechce. Przypomniała również, że w rodzinie Trevane'ów były już dwa przypadki rozszczepionego podniebienia.

Wyrzuciła go na ulicę i zakazała jakichkolwiek telefonów. Nie dzwonił. Ale wiele lat później, pijany i rozgoryczony nowym, bogatym mężem Marian oraz jej powodzeniem w życiu, odezwał się do byłej teściowej.

Poinformował panią Dolarhyde o kalekim dziecku i stwierdził, że nawet jej zęby dowodzą, iż genetyczną winę ponosi tu rodzina Dolarhyde'ów. Tydzień później koła tramwaju w Kansas City przecięły go na pół. Kiedy Trevane doniósł pani Dolarhyde, iż Marian ukrywa swego syna, stara dama spędziła większość nocy bezsennie. Wysoka i chuda babka Dolarhyde siedziała w fotelu na biegunach, z uporem wpatrując się w ogień. Tuż przed samym świtem zaczęła się z lekka kołysać, powoli i rozmyślnie. Gdzieś na piętrze dużego domu ktoś wyrwany ze snu krzyknął piskliwym głosem. Strop nad babką Dolarhyde zaskrzypiał, gdy ktoś, powłócząc nogami, ruszył w kierunku ustępu.

Ciężkie grzmotnięcie w sufit – ktoś pewnie upadł – i znów piskliwy głos, tym razem wrzeszczący z bólu.

Babka Dolarhyde ani na moment nie oderwała wzroku od ognia. Bujała się coraz szybciej. Wreszcie po jakimś czasie głos na piętrze ucichł zupełnie.

Pod koniec piątego roku życia Francis Dolarhyde po raz pierwszy i ostatni miał gościa w sierocińcu.

Siedział właśnie w dusznej jadalni, kiedy przyszedł starszy chłopiec, by zaprowadzić go do gabinetu Brata Kumpla.

Pani, która tam na niego czekała, była wysoką kobietą w średnim wieku, obficie upudrowaną i z włosami splecionymi w ciasny kok. Jej twarz była zupełnie biała. Siwe włosy, białka oczu i zęby miały nieco żółtawy odcień.

Francisa uderzyło coś, co zapamiętał na całe życie – na widok jego twarzy kobieta uśmiechnęła się radośnie. Coś takiego nie zdarzyło mu się ani przedtem, ani potem.

– To twoja babka – oświadczył Brat Kumpel.

– Cześć – powiedziała kobieta.

Brat Kumpel otarł usta smukłą dłonią.

– Odpowiedz babci! Śmiało!

Francis nauczył się wymawiać pewne słowa zatykając sobie nos górną wargą, ale nie miał zbyt wiele okazji, by mówić „cześć". „Eść" to wszystko, co zdołał z siebie wydusić.

Babka była z niego jeszcze bardziej zadowolona.

– Czy potrafisz mówić „babcia"?

– Spróbuj powiedzieć „babcia" – polecił Brat Kumpel. Głoska „b" okazała się straszliwą przeszkodą. Francis nader często dławił się własnymi łzami. Czerwona osa brzęcząc uderzała o sufit.

– Nieważne – powiedziała babka. – Ale założę się, że potrafisz się przedstawić. Wiem, że taki duży chłopak jak ty na pewno potrafi powiedzieć, jak ma na imię. No, powiedz.

Twarz dziecka rozjaśniała się. Starsi chłopcy pomagali mu w nauce imienia. Chciał sprawić kobiecie przyjemność. Zebrał wszystkie siły.

– Cipogęba – powiedział.

Trzy dni później babka Dolarhyde przyjechała do sierocińca i zabrała Francisa do domu. Od razu też zaczęła mu pomagać w nauce wymowy. Skupili się na jednym słowie: „matka".

Dwa lata po unieważnieniu małżeństwa Marian Dolarhyde poznała i poślubiła Howarda Vogta, wziętego prawnika mającego rozliczne powiązania z aparatem partyjnym w St Louis i z tym, co pozostało z organizacji starego Pendergasta w Kansas City.