Изменить стиль страницы

24

Doktor Frederick Chilton stał na korytarzu przed celą Hannibala Lectera, w towarzystwie trzech potężnych sanitariuszy. Jeden z nich trzymał kaftan bezpieczeństwa, drugi natomiast miał pojemnik z gazem obezwładniającym. Trzeci ładował właśnie wiatrówkę nabojem zawierającym środek uspokajający.

Lecter siedział przy stole. Czytał wykresy statystyczne i robił notatki. Usłyszał zbliżające się kroki i szczęk zamka wiatrówki za plecami, ale kontynuował lekturę, nie dając po sobie poznać, że zdaje sobie sprawę z obecności Chiltona.

W południe Chilton przysłał mu gazety, aż do wieczora utrzymując go w niepewności, czy i jaka kara spotka go za pomaganie Smokowi.

– Doktorze Lecter… Lecter odwrócił się.

– Dobry wieczór, doktorze Chilton. – Patrzył tylko na Chiltona, jak gdyby nie dostrzegał obecności strażników.

– Przyszedłem po pańskie książki. Wszystkie książki.

– Rozumiem. Na jak długo chce je pan zatrzymać, jeśli wolno wiedzieć?

– To będzie zależało od pańskiej postawy.

– Czy to pańska decyzja?

– To ja decyduję tutaj o środkach dyscyplinarnych.

– Naturalnie. Will Graham by tego nie zażądał.

– Proszę cofnąć się do kraty i włożyć kaftan, doktorze Lecter. Nie zamierzam pana prosić po raz drugi.

– Oczywiście, doktorze Chilton. Mam nadzieję, że to numer trzydzieści dziewięć. Bo trzydzieści siedem jest za ciasny w klatce piersiowej.

Lecter przywdział kaftan, jak gdyby wkładał smoking. Sanitariusz sięgnął między kratami i związał mu rękawy z tyłu.

– Pomóżcie mu przejść do łóżka – polecił Chilton.

Kiedy sanitariusze ogołacali półki, przetarł okulary i począł grzebać wiecznym piórem w osobistych papierach Lectera.

Lecter przyglądał mu się z zaciemnionego kąta celi. Nawet w kaftanie bezpieczeństwa roztaczał wokół siebie jakiś przedziwny wdzięk.

– Pod żółtą teczką – stwierdził spokojnie – znajdzie pan list z „Archives", w którym odrzucają pańską publikację- Przez pomyłkę dostarczono mi go razem z moją pocztą z,,Archives" i niestety otworzyłem go nie patrząc na kopertę. Przepraszam.

Chilton zaczerwienił się i zwrócił do sanitariusza:

– Lepiej niech pan też zdejmie sedes z ustępu doktora Lectera.

Spojrzał na formularz statystyczny. U góry Lecter zapisał swój wiek: czterdzieści jeden lat.

– I co pan w tym pragnie zawrzeć? – spytał Chilton.

– Czas – odparł Lecter.

Brian Zeller zaniósł teczkę kuriera i kółka od wózka inwalidzkiego do sekcji analizy instrumentalnej. Pędził tak szybko, że kanty jego gabardynowych spodni ze świstem przecinały powietrze.

Personel, który musiał pozostać dłużej, mimo iż dzienna zmiana dobiegała już końca, dobrze znał ów odgłos: Zeller się spieszy.

Zwłoka trwała zbyt długo. Znużony kurier, którego lot do Chicago najpierw opóźniono ze względu na pogodę, a potem przeniesiono do Filadelfii, wynajął samochód i w ten sposób dotarł do laboratorium FBI w Waszyngtonie.

Laboratorium policyjne w Chicago jest dość dobrze wyposażone, niemniej pewnych ekspertyz nie może się podjąć. Zeller miał je właśnie teraz przeprowadzić.

Wrzucił do spektrometru odpryski farby z drzwiczek samochodu Loundsa.

Beverly Katz z Włókien i Włosów otrzymała natomiast kółka, by zająć się nimi wraz z resztą pracowników tej sekcji.

Ostatnim etapem wędrówki Zellera był mały duszny pokoik, gdzie Liza Lake pochylała się nad swym chromatografem gazowym. Badała próbki popiołu związane z przypadkiem podpalenia na Florydzie, śledząc uważnie pisak kreślący zygzakowatą linię na przesuwającej się taśmie.

– Płyn do zapalniczek firmy Ace – stwierdziła. – Tym to podpalono. – Miała już do czynienia z tak wieloma próbkami, że potrafiła je rozróżniać nawet nie sięgając do rejestru.

Zeller odwrócił od niej wzrok i zganił się w duchu surowo za to iż szuka w pracy miłych doznań i podniet. Odkaszlnął i uniósł w górę dwie błyszczące puszki po farbie.

– Chicago? – zapytała.

Przytaknął.

Sprawdziła stan ogólny puszek i szczelność denek. Jedna z nich zawierała spopielone szczątki wózka inwalidzkiego, druga zaś – zwęgloną odzież Loundsa.

– jak długo to było w puszkach?

– Co najmniej od sześciu godzin.

– Pobiorę próbkę gazów.

Przekłuła wieko igłą mocnej strzykawki, nabrała nieco powietrza znajdującego się w puszce z popiołem i wstrzyknęła je bezpośrednio do chromatografu. Wyregulowała aparat. Kiedy próbka przesuwała się wzdłuż stupięćdziesięcio-metrowej kolumny, pisak kreślił zygzaki na szerokiej papierowej taśmie.

– Ołowiu brak… – stwierdziła. – To benzyna bezołowiowa. Niewiele tu z tego widać. – Przekartkowała szybko rejestr złożony z luźnych kartek z wykresami próbek. – Nie mogę ci jeszcze podać konkretnej marki. Pozwól, że zrobię próbę z pentanem, i dopiero wtedy dam ci znać.

– Dobra – powiedział Zeller. Pentan rozpuści co trzeba w popiołach, później oddzieli się w pierwszej frakcji i pozostawi do analizy tylko oczyszczone płyny.

O pierwszej po południu Zeller miał już wszystko.

Lizie Lake udało się określić markę benzyny. Freddy Lounds został podpalony przy użyciu gatunku „Servco Supreme".

Cierpliwe omiatanie pędzelkami bieżników opon wózka dostarczyło dwóch rodzajów włókien z dywanów: wełnianych i syntetycznych. Pleśń na błocie w rowkach bieżników wskazywała, iż wózek przechowywano w ciemnym i chłodnym miejscu.

Pozostałe wyniki były mniej zadowalające. Odpryski nie pochodziły z oryginalnego lakieru fabrycznego. Wrzucone do spektrometru i porównane z próbkami wykresów krajowych farb samochodowych, okazały się wysokiej jakości lakierem firmy „Duco", którego w pierwszym kwartale 1978 roku wyprodukowano aż 186000 galonów i rozprowadzono do kilku sieci sklepów sprzedających farby samochodowe.

Zeller miał nadzieję, iż uda się określić markę pojazdu i przybliżoną datę jego produkcji.

Przesłał wyniki do Chicago teleksem.

Policja w Chicago domagała się zwrotu kół. Dla kuriera był to koszmarny bagaż. Zeller włożył mu jeszcze do worka pisemne wyniki badań laboratoryjnych oraz inne przesyłki i paczkę, która nadeszła na nazwisko Grahama.

– Nie jestem Ekspresem Federalnym – mruknął kurier, gdy był już pewien, że Zeller go nie usłyszy.

Departament Sprawiedliwości dysponuje kilkoma małymi mieszkaniami w pobliżu Siódmego Sądu Okręgowego w Chicago, przeznaczonymi dla pracowników i szczególnie ważnych świadków podczas trwania sesji. Graham zatrzymał się w jednym z nich. Po drugiej stronie korytarza zamieszkał Crawford.

Graham przyjechał o dziewiątej wieczorem, zmęczony i przemoczony. Nie miał nic w ustach od śniadania w samolocie z Waszyngtonu, lecz sama myśl o jedzeniu budziła w nim odrazę.

Deszczowa środa dobiegła wreszcie końca. Nie pamiętał równie paskudnego dnia.

Po śmierci Loundsa awansował prawdopodobnie na następną ofiarę, toteż Chester przez cały dzień nie spuszczał go z oka. Zarówno podczas ulewy, na okopconym chodniku, gdzie spłonął Lounds, jak i w jego garażu. Oślepiony błyskami fleszy powiedział reporterom, iż oto „opłakuje bolesną stratę swego przyjaciela, Fredericka Loundsa".

Wybierał się również na pogrzeb. Podobnie jak liczni agenci federalni i policjanci, którzy liczyli, że zabójca zjawi się, by popatrzeć, jak Graham opłakuje Loundsa.

W istocie nie czuł nic prócz lodowatych mdłości, a od czasu do czasu również fali chorobliwej satysfakcji, że to nie on zginął w płomieniach.

Miał wrażenie, że w ciągu czterdziestu lat niczego się nie nauczył. Po prostu tylko się zmęczył.

Przyrządził sobie duże martini i popijał je, rozbierając się. Wziął prysznic i z następnym drinkiem obejrzał wiadomości.

(„Pułapka zastawiona przez FBI na Szczerbatą Lalę zawiodła i zasłużony reporter poniósł śmierć. Szczegóły w Relacjach Naocznych Świadków").

Przed końcem dziennika mówiono jeszcze o „Smoku". A więc „Tattler" wychlapał wszystko sieciom telewizyjnym. Graham nie zdziwił się. Czwartkowe wydanie powinno się rozejść bez zwrotów.