Изменить стиль страницы

– O Boże jedyny! – Przeciągle, jak szlochające dziecko.

– Widzisz?

– Proszę, nie.

– Co „nie"?

– Nie mnie.

– Co „nie"? Pan jest mężczyzną, panie Lounds. Prawda?

– Tak.

– Czy sugeruje pan, że jestem jakimś zboczeńcem?

– Rany boskie, nie!

– A może pan jest zboczony, panie Lounds?

– Nie.

– Czy dalej będzie pan wypisywał kłamstwa na mój temat, panie Lounds?

– Ależ nie, nie!

– Dlaczego pan pisał te kłamstwa, panie Lounds?

– Dowiedziałem się od policji. Oni mi tak powiedzieli.

– Cytuje pan Willa Grahama.

– To Graham mi nakłamał. Graham.

– A teraz powie pan prawdę? O Mnie. Moim Dziele. Moim Przeistoczeniu. O mojej Sztuce, panie Lounds. Czy to jest Sztuka?

– Sztuka.

Przerażenie na twarzy Loundsa pozwoliło Dolarhyde'owi mówić swobodnie, mógł latać na głoskach szczelinowych, ze zwartych spleść misterne wielkie skrzydła.

– Twierdziłeś, że ja, który widzę daleko więcej niż ty, jestem nienormalny. Ja, który posunąłem świat daleko bardziej do przodu, jestem obłąkany. Odważyłem się na więcej niż ty, odcisnąłem swe niepowtarzalne piętno dużo głębiej i pozostanie w ziemi o wiele dłużej niż twoje marne prochy. W porównaniu z moim twoje życie jest jak ślad ślimaka na kamieniu. Jak srebrna warstewka śluzu pokrywająca litery na moim pomniku.

Dolarhyde'owi przypomniały się słowa, które zapisał w dzienniku.

– Jestem Smokiem, a ty śmiesz zwać mnie obłąkanym? Moje ruchy śledzą i opisują z większą uwagą niż ruch gwiazdy, która zawita w nasz układ. Słyszałeś o gwieździe, która przybyła do nas w roku tysiąc pięćdziesiątym czwartym? Oczywiście, że nie. Czytelnicy śledzą twoje teksty, jak dziecko śledzi palcem ślad ślimaka, i równie bezmyślnie. Odnoszą je do twojej płytkiej czaszki i bulwiastej twarzy tak, jak ślimak odnosi swój śluz do domu.

Wobec mnie jesteś jak ten ślimak w słońcu. Wtajemniczyłem cię w istotę Przeistoczenia, a ty nic nie rozumiesz. Jesteś jak mrówka w błonach płodowych.

Tylko jedno potrafisz robić prawidłowo. Słusznie, że drżysz przede mną. Ale ty i wszystkie inne mrówki, Lounds, jesteście mi winni nie strach, lecz przerażenie.

Dolarhyde stał z opuszczoną głową, podpierając nos kciukiem i palcem wskazującym. Nagle wyszedł z pokoju.

Nie zdjął maski, pomyślał Lounds. Nie zdjął maski! Jeżeli wróci bez niej, to już po mnie. Boże, cały jestem zlany potem. Przekręcił oczy w stronę drzwi i czekał, nasłuchując odgłosów dobiegających z tyłu domu.

Dolarhyde powrócił w masce, niosąc chlebak i dwa termosy.

– To na drogę do domu – powiedział unosząc jeden termos. – Lód, przyda nam się niedługo. Ale zanim ruszymy, musimy jeszcze coś nagrać.

Przypiął mikrofon do koca koło twarzy Loundsa.

– Powtarzaj za mną.

Nagrywali przez pół godziny. Wreszcie padło:

– To wszystko, panie Lounds. Sprawił się pan bardzo dobrze.

– Teraz mnie pan już puści?

– Tak. Ale widzę tylko jeden sposób, żeby ci pomóc zrozumieć i zapamiętać.

Dolarhyde odwrócił się do Loundsa tyłem.

– Chcę zrozumieć. Chcę, żeby pan wiedział, jak pana cenię za zwrócenie mi wolności. Wie pan, że teraz już będę pisał samą prawdę.

Dolarhyde nie mógł odpowiedzieć – właśnie zmienił zęby.

Znów włączył magnetofon.

Uśmiechnął się, pokazując brązowe, poplamione zęby.

Oparł Loundsowi dłoń na wysokości serca, nachylił się nad nim, jak gdyby chciał pocałować go w usta, po czym odgryzł mu wargi i wypluł je na podłogę.

21

Świt w Chicago; ciężkie powietrze i niskie szare niebo.

Z hallu budynku „Tattlera" wyszedł strażnik. Stanął przy krawężniku i paląc papierosa, masował obolałe krzyże. Ulica była pusta, toteż w ciszy słyszał wyraźnie szczęk przełącznika świateł na skrzyżowaniu oddalonym o cały długi kwartał domów i położonym na szczycie wzniesienia.

O pół przecznicy na północ od tych świateł, poza zasięgiem wzroku strażnika, Francis Dolarhyde kulił się obok Loundsa w tyle furgonetki. Uformował z koca coś na kształt głębokiego kaptura, który skrywał teraz głowę dziennikarza.

Lounds cierpiał. Sprawiał wrażenie jakby otępiałego, lecz jego umysł pracował w przyspieszonym tempie. Musiał pamiętać o kilku istotnych rzeczach. Krawędź kaptura wspierała mu się na nosie, mógł więc dojrzeć, jak palce Dolarhyde'a sprawdzają zaskorupiały knebel.

Dolarhyde przywdział biały kitel sanitariusza, ułożył Loundsowi termos na kolanach i wytoczył go z furgonetki. Kiedy zablokował kółka wózka i odwrócił się, by schować pomost do środka, Lounds zdołał dostrzec spod koca krawędź zderzaka furgonetki.

Odwrócił się więc, ujrzał cały zderzak i – tam do licha! – tablicę rejestracyjną. Wprawdzie tylko na moment, ale jej treść utkwiła mu głęboko w pamięci.

Poczuł, że jedzie. Szpary pomiędzy płytami chodnika. Skręt za róg, a później podskok na krawężniku. Pod kołami zaszeleścił papier.

Dolarhyde zatrzymał wózek w małym niechlujnym zakątku pomiędzy wysypiskiem śmieci a zaparkowaną ciężarówką. Szarpnął za koc. Lounds zamknął oczy. Butelka amoniaku podsunięta pod nos.

Cichy głos tuż za nim.

– Słyszysz mnie? Jesteśmy prawie na miejscu. – Już nie miał kaptura na głowie. – Jeżeli mnie słyszysz, zamrugaj.

Dolarhyde rozwarł mu oko kciukiem i palcem wskazującym. Lounds spojrzał mu prosto w twarz.

– Okłamałem cię. – Dolarhyde poklepał termos. – Bo tak prawdę mówiąc, to wcale nie mam tu pod ręką twoich warg – Zrzucił na ziemię koc i odkręcił termos.

Lounds poczuł zapach benzyny. Zaczął się gwałtownie wyrywać, zdzierając sobie skórę z przedramion i powodując, że mocny fotel na kółkach aż jęczał. Tocząc się ku środkowi ulicy, odbierał całym ciałem chłód rozlanej benzyny, której dławiący smród wypełniał mu gardło.

– No i jak ci się podoba być pupilkiem Grahama, Free-eeedeeeee?

Błysk eksplozji, silne pchnięcie i tur-tur, tur-tur, potoczył się ku gmachowi „Tattlera".

Przeraźliwy krzyk wypchnął mu z ust płonący knebel. Strażnik czym prędzej spojrzał w tamtą stronę. Zobaczył kulę ognia, która – mknąc wprost ku niemu – podskakiwała na wybojach i ciągnęła za sobą wielki snop dymu, iskier oraz rozwiane skrzydła płomieni. W szybach wystawowych migotało jej zwielokrotnione odbicie.

Ognisty pojazd skręcił, uderzył w zaparkowany samochód i przewrócił się tuż przed samym gmachem. Jedno kółko kręciło się jeszcze, wichrząc płomienie szprychami, a tryskające żarem ramiona wznosiły się w agonalnej pozie ofiary całopalenia.

Strażnik czym prędzej zawrócił do hallu. Nie wiedział, czy to coś za chwilę nie wybuchnie, czy aby nie powinien odsunąć się od okien. Włączył alarm przeciwpożarowy. Co jeszcze? Porwał ze ściany gaśnicę i wyjrzał na zewnątrz. Nie, nic jeszcze nie wybuchło.

Ruszył ostrożnie przed siebie, brnąc poprzez gęste kłęby tłustawego dymu, które kładły się nisko nad chodnikiem, i w końcu spryskał pianą ciało Freddy'ego Loundsa.