Dolarhyde wtoczył go do domu i zostawił w kącie salonu, odwróconego twarzą do ściany, jak gdyby coś przeskrobał.
– Nie zimno panu? Może dać panu koc?
Dolarhyde zerwał plaster zaklejający usta i oczy Loundsa. Pismak nie odpowiedział. Roztaczał woń chloroformu.
– Przyniosę panu koc. – Dolarhyde ściągnął z kanapy afgańską narzutę i otulił nią Loundsa po szyję. Potem podsunął mu flaszkę amoniaku.
Lounds otworzył oczy i ujrzał zamazane spojenie ścian w rogu. Odkaszlnął.
– Czy to był wypadek? Co ze mną?
Zza pleców doleciał go głos:
– Nie, panie Lounds. Nic panu nie jest.
– Bolą mnie plecy. Moja skóra… Czy jestem poparzony?
Tylko nie to…
– Poparzony? Nie. Pan tu tylko odpoczywa. Niedługo do pana wrócę.
– Chcę się położyć! Panie, niech pan zadzwoni do mojej redakcji. Rany boskie, jestem w gorsecie! Złamałem kręgosłup… niech mi pan powie prawdę!
Oddalające się kroki.
– Co ja tu robię? – Piskliwie.
– Pokutuje pan, panie Lounds. – Odpowiedź dobiegła z daleka.
Lounds usłyszał kroki na schodach. Potem szum prysznica. Powoli rozjaśniało mu się w głowie, przypomniał sobie, jak wyszedł z redakcji, no i jazdę do domu, ale nic więcej. Głowa pękała mu z bólu, zapach chloroformu przyprawiał go o mdłości. Bał się, że jeśli zacznie rzygać w tej pozycji, to się zadusi. Otworzył szeroko usta i odetchnął głęboko. Słyszał łomotanie swego serca.
Miał nadzieję, że to tylko sen. Spróbował oderwać ręce od poręczy fotela, celowo wzmagając napięcie ramion i dłoni aż do bólu, który każdego wyrwałby że snu. Więc jednak nie spał. Jego mózg zaczął pracować na wyższych obrotach.
Odwracając oczy z wysiłkiem, dostrzegł swe ramię na poręczy. Przekonał się, co go tak trzyma. A więc nie nosi gorsetu na złamany kręgosłup. Nie przebywa w szpitalu. Ktoś go porwał.
Zdawało mu się, że słyszy kroki w pomieszczeniu nad sobą, ale równie dobrze mogło to być bicie jego serca.
Próbował zebrać myśli. Skoncentrować się za wszelką cenę.
– Uspokój się i myśl! – wyszeptał. Uspokój się i myśl. Zaskrzypiały schody. To Dolarhyde schodził na parter. Przy każdym kroku Lounds czuł jego wagę. A później obecność za plecami.
Dopiero po kilku słowach udało mu się wpaść we właściwy ton.
– Nie widziałem pana twarzy. Nie mógłbym pana rozpoznać. Nie wiem, jak pan wygląda. „Tattler" -ja pracuję dla „National Tattler" – wypłaci za mnie okup… duży okup. Pół miliona, może nawet milion. Milion dolarów.
Cisza. Wreszcie skrzypienie sprężyn kanapy. Widocznie tamten usiadł.
– I co pan myśli, panie Lounds?
Zapomnij o bólu i strachu i myśl. Myśl! Przez cały czas. Żeby zyskać na czasie. Zyskać lata. On nie chce mnie zabić. Nie pokazał mi swojej twarzy.
– I co pan myśli, panie Lounds?
– Nie wiem, co mi się przytrafiło.
– Czy domyśla się pan, kim jestem?
– Nie. I nie chcę wiedzieć, proszę mi wierzyć.
– Według pana jestem zdeprawowanym, perwersyjnym maniakiem seksualnym. Zwierzęciem, jak pan się wyraził. Prawdopodobnie uniknąłem szpitala dla umysłowo chorych dzięki dobrotliwości sędziego. – W normalnych warunkach Dolarhyde unikałby głoski „s". Ale tu, przed publicznością jak najdalszą od śmiechu, nie musiał się kryć. – Teraz już pan wie?
Nie kłam. Myśl szybko.
– Tak.
– Dlaczego pan wypisuje kłamstwa, panie Lounds? Dlaczego twierdzi pan, że jestem nienormalny? Słucham.
– Kiedy… kiedy ktoś postępuje w sposób niezrozumiały dla większości ludzi, nazywają go…
– Wariatem.
– Tak samo nazywali braci Wright. Od zarania dziejów…
– Dzieje. Historia. Czy pan rozumie to, co robię, panie Lounds?
– Czy rozumiem. Więc o to chodzi. Masz szansę. Postaraj się. – Nie, ale chyba teraz mam okazję zrozumieć, a wtedy zrozumieją to także wszyscy moi czytelnicy.
– Czuje się pan uprzywilejowany?
– Bo to jest przywilej. Ale tak między nami mężczyznami muszę wyznać, że trochę się boję. W takim stanie trudno się skupić. Jeżeli ma pan wspaniały pomysł, to nie musi mnie pan straszyć, żebym go w pełni docenił.
– Między nami mężczyznami. Mężczyznami. W ten sposób chce pan podkreślić swoją szczerość. Doceniam to, panie Lounds, ale widzi pan, ja nie jestem mężczyzną. Urodziłem się człowiekiem, ale łasce Boga i swojej woli zawdzięczam to, że przeistoczyłem się w istotę nadludzką. Powiada pan, że pan się boi. Czy według pana Bóg jest tu z nami?
– Nie wiem.
– Modli się pan teraz do niego?
– Czasami się modlę. Przyznam się, że głównie wtedy, jak się boję.
– I Bóg panu pomaga?
– Nie wiem. Po fakcie nie zastanawiam się nad tym. Choć może powinienem.
– Powinien pan. Uhm. Powinien pan zrozumieć bardzo wiele rzeczy. Wkrótce panu w tym pomogę. Pozwoli pan, że odejdę na chwilę?
– Ależ oczywiście.
Kroki wychodzące z pokoju. Wysuwanie szuflady w kuchni, brzęk. Lounds wielokrotnie relacjonował sprawy morderstw popełnionych w kuchni, gdzie zawsze jest pod ręką tyle rozmaitych narzędzi. Raporty policyjne raz na zawsze potrafią zmienić pogląd człowieka na kuchnię. Oho, teraz leci woda.
Lounds sądził, że jest noc. Crawford i Graham pewnie się już niepokoją. Musieli zorientować się, że zniknął. Do jego strachu dołączył bezbrzeżny smutek.
Czyjś oddech za plecami, biały błysk dostrzeżony kątem oka. Dłoń, mocna i blada. A w niej filiżanka herbaty z miodem. Lounds popijał przez słomkę.
– Napiszę wielki, uczciwy artykuł – powiedział w przerwach między łykami. – Wszystko, co tylko pan zechce. Opiszę pana, jak pan sobie tylko zażyczy, ewentualnie nie opiszę, pańska wola.
– Ciii! – Palec postukał Loundsa w czubek głowy. Rozbłysły dodatkowe światła i fotel zaczął się obracać.
– Nie. Nie chcę pana oglądać.
– Pan mnie musi obejrzeć, panie Lounds. Jest pan przecież dziennikarzem. Musi pan zdać czytelnikom relację. Gdy pana odwrócę, ma pan otworzyć oczy i spojrzeć na mnie. Jeżeli sam pan tego nie zrobi, to przytwierdzę panu powieki do czoła zszywaczem.
Jakieś cmoknięcie, szczęk i fotel odwrócił się. Lounds siedział teraz twarzą do pokoju, z zaciśniętymi oczami. Palec postukał go natarczywie w pierś. Dotknięcie powieki.
Otworzył oczy.
Z fotela wydawało mu się, że facet w kimonie jest niezwykle wysoki. Maskę z pończochy miał podwiniętą pod nos. Odwrócił się do Loundsa plecami i zrzucił szlafrok. Mięśnie grzbietowe napięły się nad jaskrawym wytatuowanym ogonem, biegnącym od krzyża w dół i oplatającym nogę.
Smok powoli odwrócił głowę, zerknął na Loundsa przez ramię i uśmiechnął się, pokazując szczerbate, poplamione zęby.
– Święty Boże Wszechmogący! – jęknął Lounds.
Lounds siedzi na środku pokoju, z ekranem projektora przed sobą. Za jego plecami stoi Dolarhyde, teraz już w szlafroku i ze sztuczną szczęką, umożliwiającą mu mówienie.
– Czy chcesz się dowiedzieć, kim jestem?
Lounds chciał skinąć głową, lecz tylko naderwał sobie włosy.
– O niczym bardziej nie marzę. Bałem się prosić.
– Wiec patrz.
pierwsze przezrocze przedstawiało obraz Blake'a – człowieka-smoka, stojącego z rozwianymi skrzydłami i trzaskającym ogonem nad kobietą odzianą w słońce.
– Widzisz teraz?
– Widzę.
Dolarhyde szybko zmieniał kolejne slajdy. Trzask. Pani Jacobi żywa.
– Widzisz?
– Tak.
Trzask. Pani Leeds żywa. – Widzisz?
– Tak.
Trzask. Dolarhyde, nieokiełznany Smok, z napiętymi mięśniami i wytatuowanym ogonem nad łóżkiem Jacobich.
– Widzisz?
– Tak.
Trzask. Pani Jacobi przed.
– Widzisz?
– Tak.
Trzask. Pani Jacobi po.
– Widzisz?
– Tak.
Trzask. Nieokiełznany Smok.
– Widzisz?
– Tak.
Trzask. Pani Leeds przed, obok bezwładnego męża.
– Widzisz?
– Tak.
Trzask. Pani Leeds po, cała zalana krwią.
– Widzisz?
– Tak.
Trzask. Freddy Lounds, kopia zdjęcia z „Tattlera".
– Widzisz?
– O Boże!
– Widzisz?