Изменить стиль страницы

Podkreślał, że Lala zupełnie nie dorównuje inteligencją Hannibalowi Lecterowi. Obiecał też dostarczyć „Tattlerowi" dalszych danych i spostrzeżeń na temat zabójcy. I choć większość przedstawicieli prawa jest temu przeciwna, to dopóki on prowadzi śledztwo, „Tattler" na bieżąco będzie otrzymywał od niego pełne i rzetelne informacje.

Lounds zrobił wiele zdjęć.

Najważniejsze przedstawiało „waszyngtońską kryjówkę" Grahama, apartament, który „wynajął do czasu, gdy zmiażdży Lalę". Było to jedyne miejsce, gdzie mógł „odpocząć" od „karnawałowej atmosfery" śledztwa.

Na zdjęciu Graham w szlafroku ślęczał po nocy przy biurku, nachylony nad groteskową „artystyczną wizją Szczerbatej Lali".

Za plecami miał okno, przez które widać było zalany światłem gmach Kapitolu. Co ważniejsze, w lewym dolnym rogu okna błyszczał nieco zamazany neon popularnego motelu po przeciwnej stronie ulicy.

Na tej podstawie Szczerbata Lala powinien bez trudu znaleźć Grahama.

W kwaterze głównej FBI sfotografowano Grahama przed wielkim spektrometrem. Sam przyrząd nie miał z całą sprawą nic wspólnego, ale Lounds uznał, że wygląda imponująco.

Graham zgodził się nawet na wspólne zdjęcie z Loundsem, przedstawiające ich w trakcie wywiadu, na tle olbrzymich stojaków na broń. Lounds trzymał pistolet kalibru 9 mm, tego samego typu co broń używana przez Lalę. Graham wskazywał na chałupniczej roboty tłumik wykonany z anteny telewizyjnej.

Doktor Bloom ze zdziwieniem ujrzał, jak Graham obejmuje Loundsa na sekundę przed trzaskiem migawki aparatu.

Wywiad i zdjęcia miały się ukazać w najbliższym numerze „Tattlera", drukowanym w poniedziałek, jedenastego sierpnia. Zebrawszy materiały, Lounds natychmiast wyjechał do Chicago. Powiedział, że woli sam nadzorować skład. Umówił się z Crawfordem na wtorek po południu, pięć przecznic od kotła.

Począwszy od wtorku, kiedy to „Tattler" trafi na lady w całym kraju, na potwora czekać będą dwie pułapki.

Co wieczór Graham miał zachodzić do swojej „tymczasowej rezydencji" pokazanej na zdjęciu w „Tattlerze".

Zaszyfrowane ogłoszenie w tym samym wydaniu gazety zapraszało Szczerbatą Lalę do skrzynki kontaktowej w Annapolis, obserwowanej przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Gdyby Lala coś zwąchał i nabrał podejrzeń, to powinien dojść do wniosku, że tam właśnie skoncentrowano się na polowaniu. Wtedy, zdaniem FBI, Graham jako cel ataku powinien bardziej przypaść mu do gustu.

Władze stanowe Florydy zorganizowały całodobową obserwację domu w Sugarloaf Key.

Mimo to wśród polujących panowało niezadowolenie. Dwa takie kotły odciągały wielu ludzi od innych zadań, w dodatku zaś Graham został przywiązany do Waszyngtonu, skoro co wieczór musiał się stawiać w mieszkaniu -pułapce.

Graham zgadzał się z Crawfordem, że jest to najlepsze posunięcie, ale cała ta operacja była jak na jego gust zbyt pasywna. Uważał, że sami ze sobą bawią się w policjantów i złodziei, zaledwie dwa tygodnie przed następną pełnią księżyca.

Niedziela i poniedziałek minęły w atmosferze niepokoju. Minuty się wlokły, a godziny leciały.

Spurgen, główny instruktor oddziałów antyterrorystycznych w Quantico, w poniedziałek po południu objechał kwartał ulic wokół mieszkania-pułapki. Graham siedział koło niego, a Crawford na tylnym siedzeniu.

– Około siódmej piętnaście zmniejsza się ruch na chodniku. Ludzie zasiadają do kolacji. – Nabity i żylasty, w zsuniętej na tył głowy sportowej czapeczce, Spurgen wyglądał jak baseballista grający na środku pola. – Jutro wieczorem daj nam sygnał na naszej fali, jak będziesz przejeżdżał przez tory. Postaraj się, żeby to wypadło około ósmej trzydzieści, czterdzieści.

Zajechał na parking przed mieszkaniem.

– Nie jest to może wymarzone miejsce na kocioł, ale ujdzie. Zaparkujesz tu jutro wieczorem. Potem codziennie będziemy zmieniali miejsce postoju, ale zawsze parkuj po tej stronie. Stąd do bramy jest siedemdziesiąt metrów. Przejdźmy się.

Spurgen, niski i krzywonogi, poprowadził ich przodem.

Sprawdza, gdzie może nam się powinąć noga, pomyślał Graham.

– Jeżeli w ogóle do czegoś dojdzie, to pewnie na chodniku – rzekł dowódca grupy specjalnej. – Widzisz, prosta linia od twojego wozu do bramy, naturalna droga, prowadzi przez środek parkingu. To najdalszy punkt od rzędu samochodów parkujących tu przez cały dzień. Żeby się do ciebie zbliżyć, będzie musiał wyjść na otwarty asfalt. Masz dobry słuch?

– Całkiem niezły – odparł Graham. – A na tym cholernym parkingu to nawet znakomity.

Spurgen przyjrzał mu się badawczo, ale nic nie wyczytał z jego twarzy. Zatrzymał się na środku parkingu.

– Przygasimy trochę latarnie, żeby mu utrudnić zadanie, gdyby chciał strzelać.

– Twoim ludziom też będzie trudniej – zaoponował Crawford.

– Dwaj z naszych mają noktowizory Startrona – wyjaśnił Spurgen. – Will, dostaniesz ode mnie taki spray, chciałbym, żebyś opryskał nim swoją marynarkę. No i żeby było nie wiem jak gorąco, przez cały czas masz nosić kamizelkę kuloodporną. Rozumiemy się?

– Tak.

– Jaki typ?

– Kevlar, model… jak to się nazywa, Jack?… Druga Szansa?

– Druga Szansa – potwierdził Crawford.

– Bardzo prawdopodobne, że podejdzie do ciebie, najpewniej od tyłu, chociaż może wyjść ci naprzeciw i odwrócić się i strzelić, jak już go miniesz – rzekł Spurgen. – Siedmiokrotnie strzelał w głowę, dobrze mówię? No więc miał się okazję przekonać, że to skutkuje. Z tobą zrobi tak samo, jeżeli dasz mu na to czas. Nie daj mu ani sekundy, ani ułamka sekundy. Will. Pokażę ci teraz parę rzeczy w korytarzu i w mieszkaniu, a potem pojedziemy na strzelnicę. Dasz radę?

– Da radę – odpowiedział za niego Crawford.

Na strzelnicy Spurgen był panem i władcą. Kazał Grahamowi włożyć zarówno zatyczki do uszu, jak i nauszniki i podawał mu rzutki ze wszystkich stron. Z ulgą stwierdził, że Graham nie używa broni regulaminowej, ale martwił go błysk z przewierconej lufy. Kiedy po dwóch godzinach skończyli pracę, kazał sprawdzić to i owo w czterdziestce czwórce Grahama.

Graham wziął prysznic i przebrał się, by uwolnić się od zapachu strzelnicy. W końcu pojechał nad zatokę, spędzić ostatnią wolną noc z Molly i Willym.

Po kolacji zabrał żonę i pasierba na zakupy. Odstawił niezły cyrk, wybierając melony. Dopilnował, żeby zrobili kilkudniowe zapasy żywności. Stary numer „Tattlera" wciąż tkwił na stojaku przy kasie, a nie chciał, żeby Molly ujrzała rano nowe wydanie. Wolał nie informować jej o rozwoju wypadków.

Na pytanie, co zjadłby na kolację w przyszłym tygodniu, odparł, że go nie będzie, że musi wracać do Birmingham. Skłamał jej po raz pierwszy w życiu. Miał wrażenie, że jest śliski jak tłusta moneta.

Przechodząc między regałami w sklepie, obserwował ją ukradkiem. Molly, jego piękna baseballowa żona, nieustannie poszukująca u siebie oznak guza, upierająca się przy kwartalnych badaniach lekarskich całej rodziny, z jej kontrolowanym strachem przed ciemnością i ciężko okupioną świadomością, że czas to szczęście. Znała wartość wspólnie spędzonych dni. Potrafiła chwytać przemijającą chwilę. Nauczyła go, jak cieszyć się życiem.

„Kanon" Pachelbela rozbrzmiewał w słonecznym pokoju, w którym poznawali nawzajem swe ciała. Rozpierała ich bezgraniczna radość, ale nawet wtedy strach poraził go jak grom: to zbyt piękne, żeby było prawdziwe.

W sklepie Molly często przekładała torebkę z ręki do ręki, jak gdyby rewolwer w środku ważył o wiele więcej niż dziewiętnaście uncji.

Graham obraziłby się słysząc, jak złorzeczy pod nosem melonom: „Wpakuję cię, sukinsynu, do gumowego worka, zobaczysz. Już ja cię wpakuję do piachu".

Obładowani kłamstwami, bronią i zakupami, tworzyli we troje mały uroczysty oddział.

Molly coś przeczuwała. Kiedy zgasili światła, nie rozmawiała z Grahamem. W nocy śniły jej się ciężkie kroki szaleńca w domu pełnym zmieniających się pokoi.