Изменить стиль страницы

Ostatni rozwój wypadków sprawił, że zaczął myśleć o podwyżce zaliczki za wydanie książkowe. No i ci z filmu powinni się zainteresować… Słyszał, że odrażającym facetom z grubym portfelem w Hollywood wiedzie się znakomicie.

Freddy był zadowolony. Z fasonem wjechał do podziemnego garażu w swoim domu i z piskiem opon zaparkował pod ścianą, na której wielkimi literami wypisano „Pan Frederick Lounds".

Wendy już była w domu – jej datsun stał na sąsiednim miejscu. To dobrze. Żałował, że nie może jej zabrać do Waszyngtonu. Dopiero by tym platfusom zbielało oko! Wjeżdżając na górę, pogwizdywał w windzie wesoło.

Wendy pakowała mu walizkę. Robiła to od lat – i to znakomicie.

W schludnych dżinsach i kraciastej koszuli, z kasztanowymi włosami związanymi na karku, mogłaby uchodzić za wiejską dziewczynę, gdyby nie jej blada cera i figura. Wendy niemal karykaturalnie przypominała podlotka w wieku pokwitania.

Spojrzała na Loundsa wzrokiem, który od lat nie zdradzał zdziwienia. Zobaczyła, że cały drży.

– Za ciężko pracujesz, Roscoe. – Lubiła nazywać go Roscoe, co nie wiedzieć czemu sprawiało mu przyjemność. – O której odlatujesz? O szóstej? – Przyniosła mu kieliszek i zgarnęła z łóżka swój wyszywany cekinami kostium i perukę, żeby miał gdzie przysiąść. – Mogę cię odwieźć na lotnisko, do klubu idę na szóstą.

Miała własny bar topless, „Wendy City", i nie musiała już tańczyć. Lounds był współwłaścicielem.

– Przez telefon brzmiałeś jak Skórzany Kret – powiedziała.

– Kto?

– Wiesz, ten program w sobotę rano. On jest okropnie tajemniczy i pomaga Tajnej Wiewiórce. Oglądaliśmy to, jak miałeś grypę. Przyznaj się, wyciąłeś dziś jakiś grubszy numer? Coś ty taki zadowolony z siebie?

– A żebyś wiedziała. Poszedłem dzisiaj na całość, no i się opłaciło. Trafiła mi się okazja, że aż palce lizać.

– Zdrzemnij się przed wyjazdem, masz czas. Wpędzasz się do grobu.

Lounds zapalił papierosa, choć w popielniczce dopalał mu się poprzedni.

– Wiesz co? Założę się, że jak to wypijesz i się rozbierzesz, to zaśniesz raz-dwa.

Twarz Loundsa, nieruchoma jak zaciśnięta pięść, nagle ożyła, tak jak pięść zamienia się w dłoń. Przestał dygotać. Opowiedział jej o wszystkim, szepcząc w jej powiększone piersi, a ona kreśliła mu palcem ósemki na karku.

– Sprytnie to rozegrałeś, Roscoe – przyznała. – A teraz kładź się. Obudzę cię na samolot. Nic się nie martw, wszystko pójdzie dobrze. A potem zabalujemy jak za dawnych czasów.

Szeptali, dokąd się wybiorą, aż zasnął.

17

Doktor Alan Bloom i Jack Crawford siedzieli na dwóch składanych krzesłach – jedynych meblach pozostałych w biurze Crawforda.

– Barek pusty, doktorze.

Bloom przyglądał się małpiej twarzy swojego gospodarza, zastanawiając się, o co mu chodzi. Widział w nim nie tylko starego zrzędę wiecznie łykającego alka-seltzer, lecz również inteligencję zimną jak stół do rentgena.

– Gdzie jest Will?

– Poszedł się przejść i ochłonąć – odparł Crawford. – Nie znosi Loundsa.

– Myślisz, że możesz stracić Willa przez to, że Lecter przekazał jego adres? Że wróci do rodziny?

– Przez chwilę tak sądziłem. Przeżył wstrząs.

– Zrozumiałe – przytaknął Bloom.

– Ale potem zdałem sobie sprawę, że ani on, ani Molly i Willy nie mogą wrócić do domu, dopóki Szczerbata Lala jest na wolności.

– Znasz Molly?

– Tak. Świetna babka. Lubię ją. Za to ona chętnie zobaczyłaby mnie w piekle, i to z połamanymi gnatami. Teraz muszę się przed nią ukrywać.

– Ona sądzi, że go wykorzystujesz?

Crawford zerknął na Blooma ostro.

– Muszę z nim obgadać parę spraw. Potem chciałbym zasięgnąć twojej opinii. Kiedy musisz wracać do Ouantico?

– Dopiero we wtorek rano. Odwołałem wykład. – Bloom gościnnie prowadził zajęcia na Wydziale Behawioryzmu Akademii FBI.

– Graham cię lubi. Uważa, że ty nie próbujesz grzebać się w jego głowie. – Uwaga, że wykorzystuje Grahama, ubodła Crawforda.

– Bo i nie próbuję. Ani mi się śni. Traktuję go tak samo uczciwie, jak każdego pacjenta.

– No właśnie.

– Źle mnie zrozumiałeś, ja chcę być jego przyjacielem i chyba jestem. Nawyk obserwowania wynika z mojego zawodu, Jack. Pamiętaj jednak, że kiedy sam mnie poprosiłeś o ocenę jego psychiki, odmówiłem.

– To Petersen, ten z góry, zażądał takiego badania.

– Ale to ty mnie prosiłeś. Nieważne, gdyby kiedykolwiek Graham dostarczył mi materiałów przydatnych w celach terapeutycznych, to przedstawiłbym je jako wyniki anonimowego pacjenta. Gdybym miał opublikować na ten temat jakąś pracę naukową, to tylko po śmierci.

– Twojej czy Grahama?

Bloom nie odpowiedział.

– Ciekawi mnie jedna rzecz… zauważyłem, że nigdy nie zostajesz z Grahamem w pokoju sam na sam, prawda? Zręcznie sobie z tym radzisz, ale pozostaje faktem, że nigdy nie zostajecie tylko we dwóch. Dlaczego? Czy dlatego, że on jest psychiczny?

– Nie. To eideteker – ma znakomitą pamięć wzrokową-ale psychiczny nie jest. Nie poddałby się wprawdzie żadnym testom, ale to o niczym nie świadczy. Nie znosi, jak ktoś się go czepia. Ja też nie.

– Ale…

– Will stara się do tego podchodzić jak do czysto intelektualnej łamigłówki kryminalistycznej. Jest dobry, ale przypuszczam, że znalazłoby się kilku równie znakomitych.

– Niewielu – rzekł Crawford.

– Tyle że on w przeciwieństwie do innych potrafi się wczuwać – ciągnął Bloom. – Potrafi przyjąć twój punkt widzenia czy mój… a także każdy inny, jeżeli wzbudza w nim strach i odrazę. Niełatwo z tym żyć, Jack. Percepcja ma dwa końce, jak kij.

– Dlaczego nie zostajesz z nim sam na sam?

– Bo interesuje mnie z profesjonalnego punktu widzenia, a natychmiast by się zorientował. Szybko myśli.

– I gdyby zorientował się, że go podglądasz, to zaciągnąłby zasłony?

– Analogia może i niesmaczna, ale trafna. Owszem. No, Jack, odgryzłeś się już dostatecznie, więc przejdźmy do rzeczy. Uwińmy się z tym raz-dwa. Nie czuję się najlepiej.

– Objawy psychosomatyczne? – podsunął Crawford.

– Nie, pęcherz. Więc czego ode mnie chcesz?

– Mam środek łączności że Szczerbatą Lalą.

– „Tattlera"…

– Właśnie. Czy według ciebie można go popchnąć ogłoszeniami do samozniszczenia?

– Na przykład samobójstwa?

– Nie miałbym nic przeciwko temu.

– Wątpię. W niektórych przypadkach chorób umysłowych byłoby to możliwe. Ale nie w tym. Gdyby miał skłonności samobójcze, to nie byłby tak ostrożny. Nie chroniłby się tak przed wpadką. W wypadku klasycznej schizofrenii paranoidalnej można by go popchnąć do ujawnienia się, a nawet do samookaleczenia. Ale nic ci to nie da.

Bloom traktował samobójstwo jak śmiertelnego wroga.

– Pewnie masz rację – przyznał Crawford. – Czy możemy go czymś rozwścieczyć?

– Dlaczego pytasz? W jakim celu?

– Sformułuję to inaczej: czy możemy go rozjuszyć i skierować jego wściekłość przeciwko konkretnej osobie?

– On i tak już uważa Grahama za swojego przeciwnika, sam wiesz. Nie baw się że mną w kotka i myszkę. Chcesz, żeby Graham nadstawił karku?

– Chyba nie ma innego wyboru. Albo tak, albo dwudziestego piątego znowu poleje się krew. Pomóż mi.

– Ty chyba sam nie zdajesz sobie sprawy, o co prosisz.

– O radę… proszę cię tylko o radę.

– Nie myślę o sobie – rzekł Bloom. – Chodzi mi o to, czego żądasz od Grahama. Nie chciałbym, żebyś mnie źle zrozumiał, normalnie bym ci tego zresztą nie powiedział, ale co twoim zdaniem jest siłą napędową Willa?

Crawford pokręcił głową.

– Strach, Jack. On się boryka z niemałym bagażem strachu.

– Bo został ranny?

– Nie, niezupełnie. Strach jest wytworem wyobraźni. To kara, cena, jaką płaci się za wyobraźnię.

Crawford wpatrywał się w swe masywne dłonie, splecione na brzuchu. Poczerwieniał. Rozmowa zeszła na krępujący temat.

– Jasne. Ale o tym między chłopakami się nie mówi, mam rację? Nie martw się, że powiedziałeś mi o jego strachu. Nie uważam go za mięczaka. Aż taki głupi nie jestem.