Изменить стиль страницы

– Ja to załatwię, Will.

Graham trzasnął słuchawką tak, że wszyscy w biurze zamarli. Wyszedł z kabiny i nie patrząc na nikogo, opuścił gabinet.

– Lounds, człowieku, rozpętałeś piekło! – rzekł Crawford.

– Chcecie go złapać, czy nie? Mogę wam pomóc. Wysłuchaj mnie przez chwilę. – Lounds wstrzelił się w przerwę na oddech Crawforda. – Słuchaj, właśnie się przekonałem, jak bardzo potrzebujecie „Tattlera". Przedtem nie byłem pewny… To ogłoszenie wiąże się że sprawą Szczerbatej Lali, inaczej nie robilibyście takiego cyrku z tym telefonem. Świetnie. „Tattler" jest do waszej dyspozycji. Proście, o co chcecie.

– Jak na to wpadłeś?

– Przyszedł do mnie kierownik drukarni. Powiedział, że wasze biuro w Chicago wysłało jakiegoś sztywniaka, żeby sprawdził ogłoszenia. Zabrał pięć ogłoszeń, twierdząc, że to w związku z jakąś aferą finansową. Guzik prawda. Kierownik drukarni zrobił mi kserokopie ogłoszeń i kopert, w których nadeszły, zanim dał je waszemu człowiekowi.

Przejrzałem je. Wiedziałem, że wziął pięć listów dla niepoznaki, ale naprawdę chodziło mu o jeden. Trochę to trwało, zanim je sprawdziłem. Odpowiedź znalazłem na kopercie. Stempel z Chesapeake, poczta szpitala stanowego. Wiesz, że pojechałem tam w ślad za tym twoim drażliwym przyjacielem? Wszystko więc niby grało, ale musiałem się upewnić. Dlatego zadzwoniłem, żeby sprawdzić, jak zareagujecie na nazwisko „Pielgrzym". No i sprawdziłem.

– Popełniłeś wielki błąd, Freddy.

– Potrzebujecie „Tattlera", a ja wam to mogę załatwić. Ogłoszenia, wstępniak, sprawdzanie nadchodzącej poczty, co tylko chcecie. Potrafię zachować dyskrecję. Naprawdę. Włącz mnie w to, Crawford.

– W nic cię nie będę włączał.

– Jak tak, to chyba wam nie przeszkodzi, jeżeli w następnym numerze ktoś zamieści sześć drobnych ogłoszeń. Wszystkie do niejakiego „Pielgrzyma" i podpisane w ten sam sposób?

– Załatwię ci zakaz wykonywania zawodu i wyrok za utrudnianie pracy wymiaru sprawiedliwości.

– No i cała ta sprawa może się dostać do prasy. -Lounds wiedział, że rozmowa jest nagrywana, ale miał to już gdzieś. – Zrobię to, Crawford, jak mi Bóg miły, zrobię to. Pogrążę cię, zanim ty pogrążysz mnie.

– Dodam ci jeszcze szantaż na dokładkę.

– Jack, pozwól, że wam pomogę. Uwierz mi…

– Biegaj na komisariat, Freddy. A teraz daj mi do telefonu sierżanta.

Lincoln Versailles Freddy'ego Loundsa trącił brylantyną, wodą po goleniu, skarpetkami i tytoniem i sierżant nie mógł się doczekać, kiedy dojadą na komisariat.

Lounds znał szefa komendy dzielnicowej, w randze kapitana, a także wielu posterunkowych. Kapitan poczęstował go kawą i zadzwonił do prokuratury, żeby ktoś wpadł „zająć się tym gównem".

Nikt nie przyjechał po Loundsa. Pół godziny później zadzwonili do niego na komisariat z biura Crawforda, po czym został zwolniony. Kapitan odprowadził go do samochodu.

Lounds był napalony. Jak wariat pędził na wschód, do swego mieszkania wychodzącego na jezioro Michigan. Chciał wyciągnąć z tej sprawy, co się da, i wiedział, że ma to w kieszeni. Po pierwsze, forsa. Najwięcej wpadnie mu z wydania książkowego. Trzydzieści sześć godzin od chwili aresztowania jego książka znajdzie się na półkach. Relacje pisane na prawach wyłączności trafią do całej prasy jako przebój sezonu. Z satysfakcją ujrzy swoje artykuły, nazwisko i zdjęcie na łamach „Chicago Tribune", „Los Angeles Times", świętoszkowatej „Washington Post" i świętego „New York Timesa".

A reporterzy tych szacownych dzienników, którzy patrzyli na niego z góry i nie chcieli z nim pić, niech zdechną z zazdrości.

Lounds był dla nich pariasem, ponieważ zmienił wiarę.

Gdyby był nieudacznikiem bez innych możliwości zarobienia na chleb, starzy wyjadacze z przyzwoitych gazet wybaczyliby mu to, że pracuje dla „Tattlera", tak jak wybacza się ludziom opóźnionym w rozwoju. Ale Lounds był dobry. Miał wszystkie cechy pierwszorzędnego reportera – inteligencję, ikrę i nosa. A do tego mnóstwo energii i cierpliwość.

Z drugiej strony popularności w branży nie przysparzał mu odpychający wygląd oraz fakt, że nie potrafił nie wysuwać się w swoich artykułach na pierwszy plan.

Loundsa zżerała chęć powszechnego zwracania na siebie uwagi, co często błędnie określa się jako egoizm. Był on niezgrabny, mały i brzydki. Miał końskie zęby, a jego świńskie oczka świeciły jak plwocina na asfalcie.

Przez dziesięć lat pracował w przyzwoitych gazetach, aż wreszcie zdał sobie sprawę, że nigdy nie zostanie akredytowany przy Białym Domu. Zrozumiał, że dla swoich wydawców schodzi tylko nogi i stoczy się do poziomu wykolejonego starego moczymordy, nieuchronnie zmierzającego do marskości wątroby albo śmierci w płomieniach po zaprószeniu ognia w barłogu.

Potrzebowali jego informacji, ale jego nie chcieli. Płacili mu najwyższe stawki, co jednak nie jest wiele dla kogoś, kto kobiety musi kupować. Klepali go po plecach, chwalili za przebojowość, ale odmawiali umieszczenia jego nazwiska na parkingu przed redakcją.

W 1969 roku, przepisując wieczorem artykuł w redakcji, doznał objawienia.

Przy sąsiednim biurku Frank Larkin odbierał korespondencję telefoniczną. W owej gazecie zadanie to zlecano samym weteranom. Frank Larkin miał pięćdziesiąt pięć lat, ale wyglądał na siedemdziesiąt. Miał przekrwione oczy i co pół godziny zaglądał do swej szafki po kielicha. Freddy że swego miejsca pracy czuł bijący od niego smród.

Larkin poprosił jedną z kobiet w redakcji, żeby przyniosła mu podpaskę z automatu w damskiej toalecie. Używał podpasek, bo wiecznie krwawił mu tyłek.

Freddy przestał pisać. Wykręcił kartkę z maszyny, włożył nową i napisał wymówienie.

Tydzień później pracował już dla „Tattlera".

Na początek dostał posadę redaktora odpowiedzialnego za raka i pensję dwukrotnie wyższą niż w poprzedniej gazecie. Jego podejście do tematu zadziwiło przełożonych.

„Tattlera" stać było na taką pensję, bo pisząc o raku, zbijali majątek.

Co piąty Amerykanin umiera na tę chorobę. Rodziny chorych, wymęczone i zrezygnowane, próbujące zwalczać przerzuty klepaniem w ramię, budyniem bananowym i dowcipami z brodą, są złaknione choćby iskierki nadziei.

Badania rynku wykazały, że tytuły w rodzaju „Nowe lekarstwo na raka" albo „Cudowny lek przeciwko rakowi" umieszczone na pierwszej stronie zwiększają sprzedaż „Tattlera" w domach towarowych o 22,3 procenta. Jednakże umieszczenie artykułu na pierwszej stronie pomniejsza ów wzrost o sześć procent, bo klienci zdążą przerzucić tekst, zanim kasjerka podliczy im zakupy.

Specjaliści od marketingu stwierdzili, że lepiej podawać wielki kolorowy tytuł na pierwszej stronie, artykuł zaś chować gdzieś w środku numeru, bo trudno jest otwierać gazetę, mając ręce zajęte portfelem i pchaniem wózka z zakupami.

Przeważnie artykuły takie zaczynały się od optymistycznych pięciu akapitów złożonych dziesięciopunktową czcionką, po czym następowała czcionka ośmiopunktowa, sześciopunktowa, aż wreszcie kończono stwierdzeniem, że „cudowne lekarstwo" jest jeszcze niedostępne na rynku albo dopiero w fazie eksperymentalnej na zwierzętach.

Freddy zarabiał na chleb wymyślaniem takich historyjek, dzięki którym „Tattler" rozchodził się w kolosalnych nakładach.

W ramach zwiększania sprzedaży pisano też o cudownych wisiorkach i uzdrawiających ubraniach. Producenci takowych płacili specjalne premie za umieszczanie ich ogłoszeń obok cotygodniowych artykułów na temat raka.

Czytelnicy masowo zwracali się do gazety z prośbą o bliższe informacje. Przyniosło to dodatkowy dochód, dzięki sprzedaży ich nazwisk radiowemu „ewangeliście" – socjopacie, który zdzierał gardło na antenie, a potem pisał do nich z prośbą o wsparcie, używając kopert że stemplem: „Ktoś, kogo kochasz, umrze, jeżeli nie…"

Freddy Lounds dbał o „Tattlera", a gazeta odpłacała mu tym samym. Teraz, po jedenastu latach w redakcji, zarabiał rocznie siedemdziesiąt dwa tysiące dolarów. Pisywał głównie o tym, co chciał, a pieniądze wydawał na przyjemności. Jak na swoje potrzeby, żył znakomicie.